
To była miłość od pierwszego wejrzenia. Drewniane belkowanie i piękne proporcje. Rzeźbione kolumienki, pod nimi podcieniowy ganek-nie ganek – bajeczny do przesiadywania rankami i wieczorami. Ozdobne drzwi, w których deski tworzą rombowy wzór. Okiennice. Białe framugi. Dom stworzony do tego, żeby być w nim szczęśliwym. Dom-marzenie. W środku – cztery pomieszczenia ułożone wokół centralnej sieni (kiedyś – czarnej kuchni) – wszystkie przechodnie, można biegać dookoła, ależ to musiała być frajda. Cornelius, dla którego wybudowano ten dom, na pewno miał dzieci i wnuki.
Domy Olędrów – Holendrów – menonitów – osadników holenderskich często budowane były tak, że dom mieszkalny i część gospodarcza tworzyły jeden ciąg nakryty wspólnym dachem. Na Żuławach widziałam jednak tylko domy bez doczepionej gospodarczej części. Mój ulubiony to dom zbudowany dla rodziny Jansson w 1802 roku w Orłowie. Obora, stodoła stanowią osobne budynki, sam dom – cóż, mimo jazgotu pobliskiego zakładu, mimo dziurawej drogi z płyt, mimo łuszczącej się farby – jest piękny.
Domów podcieniowych jest na Żuławach więcej, choć nie tak wiele, jak by się chciało. Jest drugi – przy głównej ulicy w Nowym Stawie, kolejny – w Żelichowie – gdzie nowi właściciele przenieśli go z Jelonek niedaleko Pasłęka. Jest tu teraz klimatyczna gospoda. Część domów dosłownie się sypie. Niektóre mają ponad trzysta lat.
Pierwsi „Olędrzy” trafili na Żuławy w XVI wieku. Menonici to anabaptyści, praktykują chrzest dorosłych. Wyznanie powstało w ramach reformacji i powrotu do korzeni chrześcijaństwa – menonici opierają wiarę na lekturze Biblii i cenią proste życie we wspólnocie. Nie mają księży, religijno-społecznymi wspólnotami kieruje „starszy”, ale wiele spraw omawia się i ustala wspólnie. Nie składają przysiąg i nie piastują publicznych urzędów, są pacyfistami. Niechęć do wojska była wielokrotnie w historii menonitów powodem do migracji – przybyli do Polski właśnie w poszukiwaniu spokojnej przystani, gdzie będą mogli wieść wiejskie życie po swojemu, wolni od obowiązku poboru do wojska.
“Wiele robili, aby się nikomu nie rzucać w oczy”, napisał o nich Edmund Kizik, historyk badający dzieje tej społeczności.
Czytam w literaturze, że sprowadzenie menonitów to poniekąd sprawka gdańskich kupców – obyci w świecie skojarzyli po prostu fakty: menonici szukali spokoju, Gdańsk był zainteresowany w tym, by na słabo zaludnionych Żuławach kwitło rolnictwo. Kto lepiej będzie gospodarzył na podmokłych, depresyjnych terenach niż zaprawieni w hydro-sztuczkach ówcześni Holendrzy?
Po Holendrach zaczęli przyjeżdżać też Niemcy – ale nazwa „Olędrzy” nadal funkcjonowała. Kopano rowy, działały śluzy i pompy. Olęderskie rodziny najmowały na lato parobków z lokalnej ludności: do pracy w polu, do gospodarskiego obrządku. Ponoć wszyscy razem, parobkowie i gospodarze, jedli razem posiłki. W czasach, gdy standardem na polskiej wsi była pańszczyzna, było to niezwykłe.
Jedzenie było proste, chłopskie, ciekawe, że bez ryb (na Mazowszu Olędrzy mieli zakaz połowu ryb, choć gospodarowali niemal wyłącznie na nadwiślańskich terenach zalewowych). Jednak status ekonomiczny Olędrów był wysoki – potrafili korzystać z nanoszonych przez wodę żyznych madów, osiągali wysokie plony i zyski. Gospodarstwa były więc dostatnie, domy duże, piętrowe. To oni sadzili na Mazowszu rzędy wierzb, żeby chronić pola przed schodzącą wiosną krą. Chętnie prowadzili też sady – przed wojną jeden z gospodarzy dostarczał nawet na rynek do Warszawy własne morele.
Znakiem firmowym menonitów były też holenderskie, dojrzewające żółte sery – ale w miarę jak w Gdańsku rozwijał się przemysł serowarski produkcja żółtych serów po domach upadła. Menonici zabiegali za to o samowystarczalność. We wsi tkało się płótno, był kołodziej i szewc. Przybysze nie szukali kontaktów z okoliczną ludnością – i nawzajem.
W XVII, XVIII wieku nie byłoby rolnictwa na Żuławach, gdyby nie oni – choć nigdy nie było ich wielu (ok. 13 tysięcy dusz, co stanowiło około 3% populacji Prus Książęcych). Rządy się zmieniały, chodziły bez przerwy holenderskie wiatraki. Z reguły gminy menonickie negocjowały po prostu od nowa warunki swojej autonomii – wsie były dzierżawione, osadnicy byli wolnymi ludźmi. Ustalano nowe stawki, czasem dodatkowe obowiązki, np. pracę przy utrzymaniu kanałów odwadniających.
Nie ucieszył menonitów rozbiór Polski. Zabory oznaczały konieczność układania się z państwem, z którego uciekali w poszukiwaniu religijnej wolności. Zachować wolność od poboru do wojska było coraz trudniej. W końcu – spora grupa menonitów wyjechała z Żuław na tereny obecnej Ukrainy – caryca Katarzyna obiecała wolność od poboru do wojska. Ruszyli dalej w drogę, gdy sytuacja w Rosji się zmieniła – tym sposobem spore grupy menonitów trafiły do USA, Kanady, a stamtąd dalej na południe – nawet do Boliwii!
Menonici mieszkali na Żuławach ponad 400 lat. Rodziny czasem migrowały w górę rzeki – tak rodziny menonickie trafiły na warszawską Saską Kępę, okolice Secymina, Kazunia, Łomianek. Niedaleko mojego rodzinnego Izabelina są dwa Dziekanowy: Polski i Leśny. Ten Leśny przed wojną nazywał się „Dziekanów Niemiecki”. Do dziś obok szpitala dziecięcego w Dziekanowie jest (zaniedbany niestety) menonicki cmentarz, o którym ludzie mówią „niemiecki”.
Mieli dobrą opinię i chętnie robiono z nimi interesy. W społeczności funkcjonowały surowe zasady. Kto ich nie przestrzegał, kto kradł, popełnił przestępstwo – był wykluczany ze wspólnoty. Musiał odejść.
Nie wiadomo, ile było takich osób ani jakie podejmowali dalej decyzje – choć jeśli jakaś krew menonicka w nas dziś krąży, to duże szanse, że to właśnie krew tych „wyrzutków”. Gdzieś przecież musieli dalej żyć.
Choć menonici byli skromnymi, cnotliwymi ludźmi nie wierzę też, że przez 400 lat żaden polski parobek czy sąsiad nie zawrócił w głowie menonickiej pannie. Nie wierzę, że żaden chłopak menonitów nie sprzeciwił się ojcu, nie odszedł do ukochanej w sąsiedniej wsi. Nawet kosztem tego, że w życiu już z ojcem nie zamieni słowa. Dzieją się w życiu takie rzeczy – ktoś z nas może mieć więc menonickie geny.
Polska historia gospodarnych menonitów, budowniczych pięknych domów, pacyfistów i konstruktorów wiatraków i kanałów skończył się wraz z II wojną światową.
Wszystko było nie tak.
Na Mazowszu, początkowo, część menonitów sympatyzowała z Polakami, część z Niemcami. Z czasem, także pod wpływem propagandy – a niemieckojęzyczna była dla menonitów bardziej zrozumiała, sympatie przechyliły się na korzyść Niemców. Były przypadki menonitów wstępujących do NSDAP. Wielu wpisało się na listy folksdeutchów. Bywało, że menonici trzymali się Niemców, bo już doświadczali rabunków, ataków, przemocy ze strony Polaków. Na wojnie jest „my” i „oni”. Nie było miejsca na subtelności. Nie było czasu na tłumaczenia. Pewnie bywało też tak, że po latach funkcjonowania na obrzeżach polskiego społeczeństwa, w poczuciu wykluczenia, młodzi chłopcy menonitów chcieli zakosztować władzy.
Zemsta przyszła szybko.
– Ernę K. syn gospodarza gwałcił przez prawie pół roku – pisze mi historyk Wojciech Marchlewski, autor książek o społeczności menonitów i badacz tej grupy, u którego szukam wiedzy. – W Wymyślu [Polacy] spędzili kobiety do stawu (w którym obywał się chrzest) i obrzucali kamieniami krzycząc “módlcie się”.
Edna Schroeder w swoich wspomnieniach z Polski tuż po wojnie pisze: “W naszej wsi wychodziło się za mąż za kogoś, kogo się znało od dziecka. Ale wszyscy chłopcy, jakich znałam, nie żyli. Bałam się, że nigdy nie wyjdę za mąż. Myślałam, że nie można ożenić się z kimś, kogo się nie zna od dziecka”.
Po wojnie na Żuławach nie było już żadnych menonitów. Ani w Dąbrowie Niemieckiej przemianowanej na Leśną. Ani w Kazuniu, ani Sycyminie, ani Saskiej Kępie, ani w Łomiankach. Szybko znaleźli się nowi mieszkańcy do ładnych domów.
Autorzy przewodnika po Żuławach Karolina Manikowska i Tomasz Wąsik piszą: „po wojnie nastąpiła tu całkowita wymiana ludności”.
Wymordowano tych, którzy tam jeszcze byli. Część została wysiedlona do Niemiec. Ostatni transport menonitów, wynegocjowany przez pobratymców zza oceanu, wyruszył z Polski w 1947 roku.
Nowych mieszkańców przywieziono w ramach akcji “Wisła”, niektórzy sami przyjechali z południowo-wschodniej Polski. Dlatego średniowieczny kościół w Żelichowie, obok “Małego Holendra” dziś jest grecko-katolicki.
Szukam śladów, czy ktoś z menonitów pozostał. Przecież zdarza się jednak, że niemożliwe się dzieje.
Został ktoś?
– Nie – pisze Wojciech Marchlewski.
– Czy wiadomo coś o mennonicko-polskich przyjaźniach?
– Mnie nie wiadomo.
– Nie było ludzi w rodzaju „Sprawiedliwych wśród narodów świata”?
– Nie było.
Nadal szukam.
Zgłębiam ciągle ten temat i szukam potomków menonitów w Polsce. Zapraszam do kontaktu, jeśli ktoś coś wie w tej sprawie. Jestem bardzo wdzięczna Panu Wojciechowi Marchlewskiemu za informacje, wskazówki i lektury.
Agnieszka, bardzo fajny tekst!
Ps. Oprócz tych domów w Zelichowie i okolicach widziałem tez kilka domów po drodze do Malborka.
Jak sobie przypomnisz, Adam, to daj znać – gdzie! Poszukuję też intensywnie ludzi, którzy może jeszcze cudem po tej społeczności zostali w Polsce. Miej oczy otwarte 😉 Ostatnio w tych poszukiwaniach trafiłam do Kazunia, gdzie był zbór. Przynajmniej według googla. Nie przekonałam się – na płocie posesji siedziały jakieś potwory, jak z rysunkowego filmu – wielkie indory. Na mój widok zerwały się i ruszyły na mnie. Chyba z pięć czy sześć wielkich łysych typów na dinozaurzych nogach. Wiałam, aż się dymiło! Czeka mnie drugie podejście. Liczę, że te indory ktoś wcześniej pożre.
Czekam na więcej!
Brawo Siostra!:-)