Przytulam pradziadka

Prababcia Janina i pradziadek Konstanty.

Rok 2020 przyniósł mi Mariusza.

Mariusz zadał mi pytania.

To niesamowite, ale po paru pytaniach (na które musiałam odpowiedzieć) nic nie jest takie samo. Gwałtownie dojrzałam. Z dnia na dzień nabrałam lepszego zrozumienia dla samej siebie. Jestem dla siebie lepsza. Czuję w sobie większy spokój.

Na niektóre pytania Mariusza potrzebowałam czasu, inne wymagały po prostu, żebym nazwała coś, co choć dotąd nienazwane, było płytko w mojej świadomości – nie trzeba było się specjalnie zagłębiać. Części pytań nikt mi wcześniej nie zadał, ani sama ich sobie nie zadawałam. W sumie, w spotkaniu z Mariuszem to dziwiło mnie najbardziej. Czy tylko ja nie zadaję sobie ważnych pytań?

Mariusz pracował ze mną jako coach, przez pół roku.

Kiedy się spotkaliśmy, czułam się rozedrgana, zapędzona w kozi róg nawałem obowiązków i spraw, szybkimi zmianami w mojej pracy, wieloma zmiennymi, ciągłą niepewnością – a covid wtedy nawet na dobre się nie zaczął! Byłam skołowana – rzeczywistości było za dużo, nie wiedziałam, w którym kierunku iść. Potrzebowałam kogoś, kto mnie złapie i zatrzyma w pędzie, zmusi  do refleksji, co robię i po co, czego chcę i dokąd zmierzam.

W miarę naszej pracy przychodził auto-szacunek i porządek. Akceptacja. Sympatia. Zgoda. Zrozumienie. Spokój.

Czuję, jakby stan rozedrgania, stan nawet bliski histerii, chaos, młyn, który pamiętam z ubiegłego roku w sobie, dobrze teraz charakteryzuje cały mój kraj. Skąd wziąć Mariusza dla całego kraju? Skąd wziąć kogoś, kto zada właściwe pytania – i zaprosi całe towarzystwo, żeby zdobyło się na odpowiedzi, jako kraj, jako społeczność. Kto poleje cały ten tłum nad Wisłą oliwą, uspokoi fale, sprawi, że będziemy mądrzejsi, spokojniejsi, zdolni do autorefleksji, chętni przyjąć także niewygodne prawdy?

Nie chodzi o samozachwyt, ani o lepszy wizerunek. Nie chodzi o polityka, ani o politykę. Nie jest tak, że myślę, że mogę wszystkie góry przenosić. Za to bardziej trzeźwo oceniam, które mogę, które nie mogę, także – które chcę ruszyć, a które zostawiam w spokoju.

Tak bym chciała tego rodzaju rzeczowości dla całego kraju. Chciałabym, żeby bardziej w cenie był rozum. Akceptacja tego, kim jesteśmy. I umiejętność wyciągania wniosków. Przyjęcie, że jesteśmy w tym kraju razem – także z tymi, których nie lubimy, i tak będzie zawsze.

Bez historii się nie obejdzie.

Sięgnęłam do własnej historii rodzinnej, robiąc niezwykłe odkrycia. Odnalazłam zapomnianych krewnych, zapomniane groby. Nie było łatwo.

Wiedziałam, że mój pradziadek uratował w czasie wojny żydowską dziewczynkę. Wiele miesięcy nie umiałam o to spytać kogoś, kto wiedział. No bo jak? Jak spytać, czy moja rodzina wzięła za to pieniądze? Czy tej dziewczynce nie zrobiono krzywdy? Nie traktowano jako osoby drugiego sortu? Czy ktoś jej nie zgwałcił? Mogło tak być. Bywało tak.

Szczęśliwie, pradziadek Konstanty pomógł dziecku z dobrego serca i za darmo. Zadałam pytania i jeszcze zamierzam zadać. Ale przebolałam wszystkie odpowiedzi, które mogły paść, a nie padły. Przyjęłam różne opcje i pogodziłam się z tym, że mogło być różnie.

Odkryłam też, we własnej rodzinie, wśród własnych znajomych, jak nieprawdopodobnie pokręcone mamy korzenie.

Tak bym chciała, żeby stać nas było na to, żeby popatrzeć na te korzenie w prawdzie. Będzie bolało nie będzie miło. Bo przecież i zomowcy mieli dzieci. Szmalcownicy mieli dzieci. Bandyci i szabrownicy wszelkiej maści, którzy okradali “poniemieckie” domy, albo nosili “pożydowskie” futra, cenzorzy w PRL i wojskowi, którzy uczestniczyli w ataku na Czechosłowację  – oni wszyscy mieli dzieci, i my nimi jesteśmy.

Jeśli ktoś mówi, że oni wszyscy to nie my – kłamie. Może i sam siebie okłamuje.

Od 49 roku dzielą mnie dwa pokolenia, mam pół wieku. Wojnę przeżyło więc czworo moich dziadków, którzy byli wtedy młodzi. W czasie wojny 8 moich pradziadków było w dojrzałym wieku.  Jaka jest szansa, że tych 12 osób, moich przodków z czasów największej próby współczesnych czasów było przyzwoitymi ludźmi? Że całe życie byli szlachetni? Nikła.

Liczyłam kiedyś, że podczas Powstania Warszawskiego w przeciętnej kamienicy w Warszawie było dwóch akowców. Reszta była zwykłymi ludźmi, którzy bali się i skupiali na tym, żeby przeżyć. Z moimi pewnie było tak samo.

Teraz obserwuję, jak łatwo w dyskursie publicznym mówi się o Polakach z tamtych czasów, że nie byli „prawdziwi”, nie byli „nasi”. Nie przyjmujemy jako społeczeństwo do wiadomości, kim jesteśmy – Jedwabne na to nie pomogło, chyba nawet wręcz przeciwnie. Szmalcownicy nie są nasi. Ci, co zapisali się do partii za PRL też nie są nasi. Zomowcy nie są nasi. Kto nasz, kto nie nasz po której stronie płotu w gdańskiej Stoczni to już w ogóle teraz trudno się połapać. O współczesności, paskach w TVP i gorszych sortach nawet nie wspominając.

„Nie nasi” budowali po wojnie obozy koncentracyjne dla Niemców. Rzut kamieniem od mojego domu prawie – w Leoncinie, na przykład, półtorej godziny na rowerze ode mnie.

Obóz nie był dla niemieckich żołnierzy, żeby było jasne. Żołnierze uciekli albo zostali zabici. Do obozu trafiali Niemcy, którzy mieszkali nad Wisłą od paru pokoleń – osadnicy, III, IV pokolenie. Wśród nich menonici, potomkowie holenderskich osadników z XVII wieku – też mówili po niemiecku. Zwykle kobiety i dzieci, trochę starszych osób.

 Autorzy strony internetowej gminy Leoncin piszą: „W styczniu 1945r w Leoncinie, podobnie jak w wielu innych miejscowościach powiatu nowodworskiego, powstał obóz pracy dla ludności pochodzenia niemieckiego. Volksdeutschów przetrzymywano w piwnicy „budynku rządowego”, który wcześniej zajmowali Niemcy (budynek przy Pl. Kobendzy).
Obóz zlikwidowano wiosną 1946r., a więźniowie zostali deportowani do Niemiec lub przeniesieni do innych obozów podległych Departamentowi Więziennictwa.
Więźniowie osadzeni w Leoncinie wykorzystywani byli do prac porządkowych po stacjonujących wojskach niemieckich. Zasypywali okopy i inne umocnienia na terenie Leoncina i okolicznych wiosek. Pracowali też gospodarstwach rolnych. Ten i podobne obozy były karą za upokorzenia z okresu okupacji.”

 Polacy (nasi? Nie nasi? Ci, co tu mieszkali) mogli wypożyczyć  Niemkę z obozu za flaszkę wódki. Edna Schroeder, której dziadkowie są pochowani w Kazuniu nad Wisłą, która całe życie spędziła wcześniej w Secyminie, pisze o spaniu w piwnicy na garści słomy. Przez okienko piwniczne czasem dziewczyna pracująca wcześniej u Niemców wrzucała jeńcom kawałek chleba. Edna opowiada o torturach, o kobietach, które były bite tak, że były całe sine. Niektóre potem umierały. O tym, że kobiety i dzieci wyrównywały okopy i leje  po bombach gołymi rękami. O tym, że wożono je do Warszawy, żeby (też gołymi rękami) niwelowały teren getta. O tym, że gospodarze wypożyczali je do pracy w gospodarstwie czy różnych pracach polowych. O tym, jak ona była wypożyczana za flaszkę. O tym, że rok w obozie nie miała butów – boso równała te okopy i gruzy. „Na kimś trzeba się było mścić”, skwitowała w swojej książce.

Dopiero poszukiwanie wiedzy o moim pradziadku Konstantym uprzytomniły mi, jak bardzo niedawno była ta wojna. Jak niedawno była poprzednia – mój pradziadek przeżył je obie.

Na przestrzeni trzech pokoleń moja rodzina przeżyła dwie wojny i PRL. Praktycznie całe życie trzech pokoleń upłynęło w nienormalnych warunkach. Wydaje mi się, że w czasach obecnej pandemii inaczej patrzę na ludzi, którzy w czasie wojny byli dobrzy. Sprawiedliwych wśród narodów świata. Niemców, którzy pomagali Polakom i Polaków, którzy pomagali Niemcom. To byli niezwykli ludzie – ale i wyjątkowi. To znaczy, pozostałym szlachetności zabrakło. Nie było ich na nią stać. Mówili sobie pewnie, że “takie czasy”.

Odkąd znalazłam pradziadka przypadkowe rozmowy ze znajomymi  niosą coraz to nowe niespodzianki.

Okazuje się, że znam co najmniej dwie osoby, które w dorosłym życiu odkryły, że są potomkami żydowskich dzieci uratowanych z getta.

Trzy osoby, które są potomkami niemieckich osadników. Kogoś, kto pamięta z domu dzieciństwa szafy podpisane niemieckim nazwiskiem. Kogoś, kogo dziadek jest Lwowiakiem. Całą ekipę śląską, która po prostu oszałamia i jeszcze nie zaczęłam z nimi porządnie rozmawiać. Odkrycia, że łemkowskie piosenki z Beskidu Niskiego mówią o zaciąganiu się do austriackiej armii… O polskich karierach w austrowęgierskiej administracji. Niezwykłe historie.

Wiadomo, nikt nie celebruje dziadka szabrownika, nikt się nie chwali ojcem stalinowskim generałem. Ale takich dziadków też mamy. I oni byli nasi. Nasi, choć chciałoby się dodać: niestety.

Gdyby tak jednak… polubić ten miszmasz.

Gdyby przytulić przodków z tym wszystkim, co przeżyli, wybaczyć im niezliczone wpadki, podziękować, że w polskiej szalonej historii spłodzili jednak dzieci. Gdyby celebrować szlaki, którymi podążały nasze geny, gdyby przyjąć złe wybory naszych przodków i dać im zrozumienie – bo robili, co mogli, co potrafili. Gdyby ich przyjąć, jako swoich – wszystkich. Z każdej strony okrągłego stołu.

W tym miejscu na świecie rzadko bywało spokojnie. Podział i konflikt to główny rys polskiej tożsamości. Zaczęło się od królów i książąt, którzy wyłupywali oczy braciom. Były podziały dzielnicowe, podziały na bogatych i biednych, były zabory i skutki zaborów, były wojny, był PRL – między tym wszystkim obszerne okresy bezprawia.

Ciekawe, że gdy mowa o polskiej tożsamości, ludzie rzadko o tym mówią.

Dyżurnym wątkiem tożsamości polskiej są (jeśli sądzić po opiniach ludzi, z którymi prowadzę warsztaty) pierogi, bigos, Mickiewicz i Chopin. Religia też – ale o tym kiedy indziej.

Myślę sobie, że  głównymi wątkami tej tożsamości są niepewność i strach. Brak zaufania do sąsiadów, wielokrotnie uzasadniony. Doświadczenie braku państwa, braku zaufania do państwa jako obcego bytu – wielopokoleniowe. Brak poczucia wspólnoty, lojalności , brak doświadczenia w kierowaniu się wspólnym interesem.  My nie mamy doświadczenia dobrego braterstwa, partnerstwa, oparcia. Nie mamy praktyki w byciu wspólnotą. Może dlatego tak słabo nam teraz idzie?

Czemu nie nazwać jakoś tego doświadczenia. Nie opłakać, nie przyjąć i nie obrać innej, nowej drogi? Nie uznać, że budowanie wspólnoty, akceptacja wspólnego, bardzo zróżnicowanego doświadczenia, to jest nasze główne zadanie?

W skali jednego człowieka taka wolta myślenia jest możliwa – sama to przeżyłam w ubiegłym roku – i było to niezwykłe doświadczenie.

Można obejrzeć własne dziedzictwo. Można zrozumieć, dlaczego czujemy się tak czy inaczej, można uznać, dlaczego tak trudno nam się dogadać. Trzeba pogłaskać przodków, ale zacząć patrzeć wprzód. Trzeba do tego odwagi, czasu, gotowości. Ale gdy już to zrobimy, można ze spokojem przyjrzeć się, kim się jest i jak chce się dalej przeżyć życie. Co najlepsze – to tylko kwestia decyzji. Można to zrobić choćby dziś.

Bez krzyku, bez focha na innych,  bez szukania winnych, bez wybiórczego traktowania ludzi, historii, doświadczeń, bez wypierania tego, co niewygodne. Bez pogardy i bez histerii. Bez manipulacji. Po dorosłemu.

Można być średniej wielkości krajem, który rozumie swoją historię i zna ją bez przekłamań. Można nazwać błędy i można wyciągnąć z nich wnioski. Można tworzyć miejsce, które zaprasza i włącza. Które zna swoje dziedzictwo i rozumie, że dziedzictwo codziennie się tworzy – i każda pokojowo nastawiona osoba jest do tego tworzenia zaproszona.

Do takiego myślenia, w makro skali, potrzeba chyba więcej kobiet. No i gdzie ten makro-Mariusz?

Tego bym sobie właśnie życzyła na 2021 rok.

Śledź mój blog

Loading

3 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *