Pod wulkanem

Krater wulkanu Erta Ale, fot. Agnieszka Kosowicz, 2019

Pierwszy raz wchodzimy do kaldery nocą. Siarczany smród oblepia człowieka tak, że czuję, jak zmienia się w dotyku moja skóra. Jakby traci poślizg. Każdy z czołówką, schodzimy ostro w dół, żeby stanąć na czymś, co zupełnie przeczy mojemu wyobrażeniu lawy.

Erta Ale to czynny wulkan w północno-wschodniej Etiopii.

Dno pierwszej kaldery wypełnia stosunkowo świeża lawa – zimna, czarno-siwa, twarda i zastygła. Nie wczorajsza, ale niedawno wypluta. Jest taka delikatna! Jakby wykorzystać skałę do produkcji piany do kąpieli. Pełno bąbelków i dużych bąbli zrobionych z cienkich warstewek czarnej skały. Pękają, gdy stąpniesz nieostrożnie. Ostre, przecinają skórę. Fragmenty wcześniej załamanych przez kogoś bąbli z lawy klekoczą pod nogami, wydając głuche odgłosy. Wygląd lawy zmienia się, gdy oddalasz się od krateru – miejscami przypomina pofałdowaną materię, jeszcze dalej – solidne jęzory lawy. Jeszcze trochę w dół i krajobraz wygląda jak skład żużla.

Krater z ogniem jest kilka minut drogi dalej – idziemy więc przez pole lawy w kalderze z nadzieją na spektakularne fajerwerki iskier. Nadzieją płonną, bo spektaklu dziś nie ma. Poziom magmy w kraterze jest niski, ognia nie widać, z krateru wydobywają się kłęby drażniącego dymu. Gdy mnie dopada – jedyna myśl to zawrócić i w nogi. Po ciemku, z czołówką, po chyboczących fragmentach skalnych bąbli rzucam się do tyłu, żeby po paru krokach znów móc oddychać.

Haust powietrza z krateru sprawia, że organizm wpada w panikę. W gazie nie ma tlenu, haust nie przynosi życia ani wytchnienia – tylko palący, okropny gorąc w ustach. Co to jest? Siarka, to pewne, ale co jeszcze? Zależy, co akurat uwalnia się z wulkanu. Przynajmniej w Etiopii nikt tego na bieżąco nie bada.

Zalecane, ale nie obowiązkowe, było zabranie ze sobą maseczki antysmogowej. Nie mam maseczki, mam za to mokre chusteczki, którymi zakrywam usta i nos. Zmieniam je co chwilę, w nagrzanym powietrzu chustki momentalnie schną – choć jest noc.

Niezwykłe są nocne dźwięki wulkanu. Czujesz pod nogami tętent, nie bulgotanie, ale głuche dudnienie, nie rytmiczne, tempo głuchych odgłosów zmienia się i przemieszcza pod nogami. Teraz rozumiem Greków, którzy wymyślili Hefajstosa – stąpając po aktywnym wulkanie nie sposób nie myśleć, że to, co pod spodem, żyje. I lepiej, żeby było zadowolone.

Po ciemku, z czołówką w drodze po niepewnym gruncie, który łamie się co chwila – wulkan robi wrażenie.  Wycofujemy się.

Tuż za krawędzią kaldery – inny świat. Metr poniżej krawędzi duszące opary nie są odczuwalne – można w śpiworze przespać na ziemi do świtu, z cudownym widokiem na rozgwieżdżone niebo. Jak okiem sięgnąć – żadnego miasta, żadnej drogi, żadnej latarni. Noc i gwiazdy. W sumie, czemu w domu nie sypiam na dworze?

Rano powtórka z rozrywki – i zupełnie inne doznania. Ta sama droga tuż przed świtem mija znacznie szybciej. Widać dym, kierunek wiatru, wiesz, jaką wybrać drogę, żeby móc oddychać. Cudowne widoki wschodu słońca. Powoli kształt kaldery staje się widoczny, tak jak sam krater. Odsłania się magia – i… płakać się chce, ile plastiku zostawili dotąd w kraterze turyści (wulkan nie jest objęty ochroną). Punkty widokowe dosłownie wybrukowane niebieskimi nakrętkami butelek. Lawowe bąble wypełnione w środku pustymi butelkami po wodzie mineralnej.

Francusko-izraelsko-brytyjsko-amerykańsko-japońsko-czesko– i polska grupa psioczy na brak świadomości ekologicznej poprzedników. Swoich butelek nikt jednak z góry nie znosi – a każdy miał ich trzy. Zabieramy ostatecznie na dół uzbierany worek plastiku – nie mam pewności, czy to choć tyle, ile sami rześmy wnieśli.

fot. Agnieszka Kosowicz. Może nie całkiem to wygląda jak bąbelek…

Krater jest na wyciągnięcie ręki. Pilnuje nas etiopski strażnik z kałasznikowem. Japońska turystka w masce robi sobie zdjęcia: z kałaszem, potem ze strażnikiem. Widać, jak fragmenty brzegu krateru obłamują się do środka – odpadają od głównej ściany w stronę zadymionej czeluści. W dzień huk spod ziemi nie jest tak przerażający, ale gorący duszący dym – tak.

Opowiadam o wulkanie z powodu Filipin, gdzie eksplozja wulkanu Taal spowodowała w ostatnich dniach ewakuację około 10 tysięcy ludzi – sejsmolodzy mówią, że to prawdopodobnie początek cyklu erupcji, która bezpośrednio może dotknąć 25 milionów ludzi.

– Każdy wulkan ma swoją osobowość – powiedział pięknie dziennikarz w swojej relacji. – Dodajmy, osobowość nieprzewidywalną.

Widziałam piękne zielone wulkany – Bromo na Jawie, albo wulkan na Agung na Bali, gdzie stoki, bogate w składniki mineralne są żyzne i zapewniają mieszkańcom byt. Od wybuchu do zbiorów musi jednak minąć dużo czasu, a tymczasem ludzie muszą gdzieś żyć.

Ile czasu? Kto wie? Pewnie to też zależy od wulkanicznej osobowości. Wulkan Krakatau, też w Indonezji pomiędzy Jawą a Sumatrą, który wybuchł w 1883 roku, zniszczył całe życie biologiczne na tej wyspie (2/3 wyspy przestało w ogóle istnieć). Czytam w wikipedii, że życie biologiczne osiągnęło poziom porównywalny do sąsiednich wysp po 100 latach od wybuchu – ale szczerze mówiąc zdjęcia na to nie wskazują. Nadal jest to dymiąca szara góra, bardzo różna od zielonej Jawy i porośniętej choć częściowo dżunglą Sumatry.

Gdy oglądam relacje z Filipin, myślę o Filipińczykach w Polsce i o zmianach klimatu.

Myślę o Filipińczykach, bo 1037 osób ma dziś ważne karty pobytu w Polsce (mniej więcej 1/3 na Mazowszu). Zwykle pracują w grupach, często w małych miejscowościach. Polskie agencje pośrednictwa pracy reklamują Filipińczyków jako „pracowitych”, „pełnych radości życia” i „mało wymagających”. Ich liczba w Polsce ciągle rośnie – w większości katolicy nie budzą obaw agencji ani pracodawców przynajmniej z powodu wyznania. Bliskość wyznaniowa nie chroni jednak Filipińczyków w Polsce przed pracą w warunkach zbliżonych do pracy niewolniczej.

Myślę też o zmianach klimatu – bo okolica etiopskiego wulkanu, o którym opowiadam to obszar niezdatny do życia dla większości ludzi. Owszem, zdarza się tam spotkać kogoś, kto wędruje na piechotę przez nagi krajobraz w 50-stopniowym upale.

– Przy tych temperaturach różnica jednego stopnia Celsjusza jest mocno odczuwalna – mówi Jonas, Etiopczyk po geologii, który prowadzi nas na szczyt. Mówi, że naprawdę źle jest, gdy temperatura rośnie do 51 czy 52. Ja doświadczam wahań 49-50 stopni i wytrzymuję na dworze (poza klimatyzowanym autem) może kwadrans, nie więcej niż pół godziny. Czuję się, jak pod strumieniem powietrza z nastawionej na maksymalną temperaturę suszarki do włosów. Czuję, jak wysychają mi oczy. Pejzaż jest nieziemski. Piękne są formacje skalne, soliny, wąwozy, w których gdzieniegdzie przycupnie grupa palm czy kolczastych krzaków. Nie wiem, jakim cudem żyją tu jakiekolwiek zwierzęta: węże, myszy, na wulkanie widziałam nawet rudą wiewiórkę!

Dla Europejczyków to sprawa niepojęta – stopień w jedną czy drugą to dla nas żaden problem. Stopień więcej, dwa stopnie więcej dla tego środowiska sprawia, że staje się niemożliwe do przeżycia dla ludzi. Pomyślcie o tym następnym razem, gdy będziecie czytać komunikat o wzroście globalnych temperatur.

fot. Agnieszka Kosowicz, 2019

Śledź mój blog

Loading

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *