Kiedy rozległy się pierwsze strzały, zbiegliśmy z miasta w dół do głównej ulicy. Gjirokastra leży na wzgórzu, przy drodze z Tirany do Grecji. Spotkany przygodnie fotograf miał ze sobą paszport. Skręcił w prawo, złapał stopa i czmychnął do Grecji.
Ja nie miałam paszportu. Ponieważ w Albanii sytuacja była niestabilna po upadku piramid finansowych i praktycznie każdy miał broń, dla bezpieczeństwa zostawiłam dokumenty w hotelu (tak, wiem, że to głupie). Stałam więc na drodze, nie bardzo wiedząc, co zrobić. Drogę do Tirany, gdzie został mój hotel i paszport, zagradzała płonąca opona. Do Grecji bez paszportu nie miałam jak wyjechać.
Obok opony kręciło się paru uzbrojonych chłopaków. Czarny dym wciskał się w średniowieczne miasteczko, cudowne i zapuszczone. Włosi by tu zarabiali krocie.
– Złaź z drogi! – wrzasnął jakiś gość, wyściubiając nos ze stojącej przy drodze blaszanej budy. Przywoływał mnie gwałtownie.
Znowu rozległy się strzały, gdzieś zza płonącej opony. Blisko. Schowałam się do blaszaka, było tam już kilka osób. Siedziały na skrzynkach i prowizorycznych ławeczkach. Facet zatrzasnął za mną drzwi.
Siedzieliśmy i słuchaliśmy terkotania i świstów. Zastanawiałam się, czy kula z kałacha przebiłaby blachę.
– Dobrze, że że granatami nie rzucają – starałam się podtrzymać rozmowę.
– Wypluj to słowo – powiedział facet, który zgarnął mnie tu z drogi. – Zajrzyj pod ławkę.
Zajrzałam. Deska opierała się o dwie skrzynki – więcej skrzynek stało wszędzie dookoła. W skrzynkach równiutko poukładane były granaty.
Strzelanina na zewnątrz – to była sąsiedzka potyczka. Ot, dwóch chłopaków z sąsiednich wsi pokłóciło się o dziewczynę.
Normalnie daliby sobie po gębie.
Ale w Albanii nie było normalnie. W 1997 roku upadły piramidy finansowe – beznadziejny system oszczędzania, w którym kolejni oszczędzający zapewniają zyski poprzednim. Kiedy zabrakło kolejnych wpłat (co nie trwało długo w kraju, w którym populacja liczy niespełna trzy miliony ludzi), system się zawalił. Oszczędności sporej grupy mieszkańców szlag trafił – dziś czytam, że zarządzający piramidami wywieźli za granicę 1200 milionów dolarów. W ślad za forsą wyjechało wkrótce pół miliona Albańczyków. W poszukiwaniu środków do życia opuścił kraj co dwunasty obywatel.
Wtedy, na miejscu, po prostu był chaos.
Piszę o tym, bo w Polsce figluje się z konceptem prawa.
Z mojego doświadczenia, bezprawie to nie są żarty i zawsze kończy się źle. Upadek piramid finansowych w Albanii wywołał furię mieszkańców, którzy dopiero pięć-sześć lat wcześniej przestali być krajem kompletnie odizolowanym od świata i zaczynali oddychać pełną piersią. Reżim Envera Hodży, który rządził metodą strachu i izolacji (nie brzmi znajomo?) doprowadził ludzi do biedy i desperacji. Kiedy kilka lat po zmianie ustroju ludzie zostali ograbieni z dorobku życia – wpadli w szał.
Ograbiono liczne w tym kraju składy broni. Pełno było kutych w górach tuneli i skrytek, magazynów broni, jednoosobowych betonowych grzybków-schronów, które jak budki dla plażowiczów regularnie rozstawione były na plażach. Miało być bezpiecznie – i schron i broń dla każdego. Kiedy rozbudowany system obronny wymknął się z rąk władzy – nawet dzieci miały do dyspozycji kałasznikowy i granaty, od kilku osób dostałam w prezencie paczki naboi, puste łuski walały się wszędzie jak u nas kapsle od butelek przed wiejskim sklepem. Po wsiach stały rozprute i wybebeszone helikoptery, warte przedtem miliony dolarów.
Pasterze, którzy spędzali z owcami czas w górach, teraz mieli kałasza do rozrywki. Tak samo kierowcy, sklepikarze i (to wiadomo) goście weselni. Prości chłopcy, kilkuletnie dzieciaki nawet, strzelali sobie dla zabawy, żeby zabić nudę. Kto patrzył, gdzie kula leci? A gdzieś przecież spadnie.
W każdym domu była broń. Każda sprzeczka, konflikt, pretensja, żal albo sprawa z przeszłości była okazją, żeby ją wykorzystać.
Czytam dzisiaj w Wikipedii: „W czasie zamieszek, które wiosną 1997 ogarnęły Albanię, zginęło kilkaset osób. W ciągu całego roku w wyniku samosądów i wypadków z użyciem broni zginęło ponad 3000 osób. Zniszczono i okradziono 1200 magazynów wojskowych, z których zginęło 652 tys. sztuk broni, a także materiały wybuchowe i miny. W czasie zamieszek splądrowano siedziby 190 przedsiębiorstw, które zostały zmuszone do zawieszenia działalności. Zniszczeniu uległa także część zabytków kultury albańskiej i większość infrastruktury turystycznej.”
Mój hotel w nadmorskiej Vlorze, gdzie spałam dzień-dwa przed wizytą w Gjirokastrze, miał prześwit pod drzwiami w pokoju szerokości dłoni. Zamek wyrwany i dziurę po kuli w okiennej szybie. W całym mieście można było kupić tylko spaghetti i olej. Nie działała ani jedna restauracja. W hotelu ugotowali mi kluski, które kupiłam sobie sama w sklepie.
W Gjirokastrze po paru godzinach uspokoiło się. Opona się dopalała, czarny dym snuł się wszędzie. Chłopaki przy oponie zatrzymywali teraz samochody i przepuszczali je – lub nie – według uznania. Ekipa z blaszaka odprowadziła mnie do płonącej opony. Ustalono, że chłopaki z kałaszami złapią dla mnie stopa. Złapali bez trudu, łapanie stopa przy pomocy kałasza jest proste.
Jaka jeszcze jest anarchia?
Po prostu, musisz liczyć się ze wszystkim. Nie wiesz, jak zachowa się człowiek, który z torbą wyjdzie z lasu: zaatakuje czy sprzeda grzyby. Jak masz sklep – zbijasz z desek zasłony na okna, bo mogą Ci je wybić – i nikt nie da odszkodowania. Autobus skręci, żeby dojechać tam, gdzie ktoś z bogatszych pasażerów będzie chciał. Ktoś może chcieć sprawdzić, co masz w torbie. Ktoś zbierze jabłka z twojego sadu. Ktoś weźmie sobie benzynę z baku twojego samochodu. A ktoś inny – wąż do podlewania z ogrodu albo owce z pastwiska.
Każda, najprostsza sytuacja staje się nieprzewidywalna. Gdy kupujesz skrzynkę brzoskwiń, bo nic nie ma do jedzenia – ktoś ci te brzoskwinie zabierze. Ktoś wyrwie ci resztę pieniędzy z ręki. Ktoś podniesie trzykrotnie stawkę za hotel od wczoraj – gdy się meldowałaś. Albo po prostu ktoś będzie iść za tobą, świdrując cię wzrokiem, aż się zaczniesz bać. Wtedy roześmieje się i odejdzie.
Może być też, że ktoś Cię przygarnie do domu, przenocuje, nakarmi, napoi i da prowiant na drogę. Wyjmie dla ciebie najlepszą śliwowicę i z balkonu odda kałaszem salwę honorową. Może być, że cię schowa w blaszanym baraku, żeby ci się nie stała krzywda. Zrobi lemoniadę z cytryn zerwanych prosto z drzewa. Poprosi o lekcję angielskiego, albo sprezentuje „Ogniem i Mieczem”, „Potop” i „Pana Wołodyjowskiego” Sienkiewicza wydane w jednym tomie, na wieść, że jesteś z Polski (targaj potem to dzieło przez resztę podróży). Nazbiera dla ciebie w górach ziół na herbatę, bo czarnej herbaty nie ma nigdzie.
Anarchia jest dobra na spalanie. Poziom adrenaliny jest taki, że można przeżyć kilka dni jedząc jedno jajko dziennie, a potem – same brzoskwinie. Łatwo się chudnie.
Rezygnując z szacunku dla prawa państwo wchodzi w rejestry, w których wszystko jest możliwe. Każde spotkanie z innym człowiekiem to przygoda, która może skończyć się dowolnie.
Potem emocje opadają. Ludzie dzielą się na bandytów, rodziców bandytów, dzieci bandytów i ich sąsiadów. Patrzą na bandytów w piekarni i przy kawie. Pracują z nimi. Bandytami z zamiłowania i bandytami z przypadku, bandytami z miłości albo w obronie rodziców. Boją się i póki żyją, nie przestaną.
Wreszcie tworzą się nowe struktury i nowe prawa – bo nie sposób żyć długo w miejscu, w którym nigdy nie wiesz, czego się spodziewać. Wyzwolić demony jest tak łatwo. Ale zagonić dżina z powrotem do butelki – o, to zupełnie inna sprawa.