Lubię cmentarze.
Jest w nich jakiś kawałek prawdy, który do mnie przemawia. Osobny od wielkiej historii.
Weryfikują polityczne narracje, nawet wtedy, gdy tablice są starte i połamane. Dokumentują.
Odwiedzam cmentarze, można powiedzieć, pasjami. Dodaję nowe do kolekcji tej jesieni.
W Lutowiskach, na pętli bieszczadzkiej – cmentarz żydowski. Na początku października wokół macew rosną licznie czerwone, nakrapiane muchomory. Czuję się niezręcznie fotografując je. Jakie to niestosowne dla muchomorów rosnąć wokół macew. Myślę, co kto pomyśli. Komu się spodoba, komu nie – ale patrzę i widzę: zarośnięty żydowski cmentarz na wzgórzu. Muchomory lśnią mokrą czerwienią.
Wokół przestrzeń, pagórki i widoki. Pierwsze wzmianki o tutejszej społeczności żydowskiej pochodzą z XVIII wieku, najstarszy zachowany nagrobek stoi na grobie Moszego, zmarłego 5 grudnia 1796. Starsze nagrobki są na dole pagórka, wyżej, w stronę zdziczałej jabłonki – młodsze. Spośród około 1000 macew wiele jest zatartych, ale inne zachowały ozdobne rzeźbienia: korony, świeczniki, dzbany, drzewa, jelenie, ptaki, dekorują je teraz mokre, zielone i rude mchy.
Czuję się w Lutowiskach jak u siebie. Moi rodzice mieszkali tu jakiś czas, gdy Mama była ze mną w ciąży. W 1870 roku, sto lat przed tym, jak Mama ze mną w brzuchu zbierała w okolicy borowiki i rydze, 70 procent mieszkańców wsi stanowili Żydzi. Mniej więcej cztery pokolenia przede mną.
Żydów zamieszkujących Lutowiska i okolice Niemcy wymordowali jednej nocy z 22 na 23 czerwca 1942. W pobliżu kościoła. Ofiar z tego czasu nie ma na cmentarzu. Dziś ktoś w sąsiedztwie cmentarza zbudował sportową strzelnicę.
***
Trochę tylko bardziej na północ – ewangelicki cmentarz w Brzegach Dolnych – kiedyś „Siegenthal” albo „Berehy Dolne”. Granica ukraińska tuż tuż, kiedyś to było województwo lwowskie. Osadnictwo niemieckie zaczęło się tu w 1788 roku od 10 gospodarzy z Palatynatu. Trzy lata po przyjeździe grupa liczyła 58 osób, niemal wyłącznie ewangelików. Wśród okolicznej polskiej i ukraińskiej ludności mieli opinię dobrych gospodarzy. Uprawiali ziemię, zajmowali się też rękodziełem i przetwórstwem ropy naftowej, w czasach, gdy do przemysłu naftowego wystarczały samoistne wycieki i prymitywne studnie. Byli tu, gdy ropą smarowało się obręcze kół albo chaty – dlatego “Czarna” nazywa się “Czarna”, a “Smolnik” – “Smolnik”. Łukasiewicz wymyślił lampę naftową we Lwowie dopiero siedemdziesiąt lat później.
„Tutejsi Niemcy nie opuścili swojej kolonii w 1939 roku, lecz dopiero pod koniec 1940 r.” czytam na tablicy informacyjnej, postawionej m.in. dzięki Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności, co mi samo w sobie sprawia radość, bo PAFW wspierała też kilka razy moją fundację. Tym sposobem, tak jak na cmentarzu żydowskim, tak na ewangelickim czuję się jak wśród swoich.
Myślę sobie, że od 1788 roku do 1940 minęły 152 lata, 6-7 pokoleń. Ludzie, którzy wyjeżdżali z Brzegów Dolnych i opuszczali cmentarz, na którym zostało dziś zaledwie kilka wydrapanych do żywego nagrobków z wnękami o niebieskim odcieniu, gdzie nie da się odczytać ani jednego imienia, wyjeżdżali z gospodarstw, które zakładali od zera dziadkowie ich dziadków. Babki ich babek kisiły tu kapustę. Na cmentarzu ludzie mieli pięć-sześć pokoleń przodków.
Przyjechali, gdy Polska była pod zaborami. Żyli na tej ziemi, aż urodziły im się wnuki, i wnuki wnukom. Przyjechali ponad 20 lat wcześniej, nim w Żelazowej Woli urodził się Fryderyk Chopin. Zanim dorósł i sam został uchodźcą we Francji. Bardzo dawno.
Nienawiść do tych ludzi była tak wielka, że ślad zaginął po każdej literze ich imion i nazwisk i tylko dwa nagrobki jeszcze utrzymują się w pionie.
Nie było ich już w pobliżu półtora roku, gdy mordowano tutejszych Żydów.
***
W Przemyślu odwiedzam stary cudowny cmentarz. Serce zaboru austriackiego, piękne miasto – dopiero tu czuję, co to była Galicja.
Tu pochowany jest c.k. nadpoborca podatkowy, Józef. Z nim – zgaduję – trójka dzieci: Marya, Niusia i Donio, wraz z Michałem asystentem c.k. kraj. dyr. skarb., który mógł być synem Józefa, nosili to samo niemieckobrzmiące nazwisko. Marya zmarła jako młodziutka dziewczyna, Niusia i Donio jako dwulatki. Po sąsiedzku – Saturnus, pisany cyrylicą i biskup Hirschler. „Tu spoczywa obywatel” brzmi inskrypcja na innym nagrobku. Nieopodal – cała rodzina Krcek (parę tygodni po Przemyślu, w Wiedniu, rozmawiam o historycznych więziach Austrii i Czech – i Krcek w Przemyślu mniej mi się wydaje egzotyczny). Cyrylica, polski, niemiecki, bardzo powszechne nagrobki mieszanych katolickich małżeństw spotykają się w tych samych alejkach.
Cmentarze żydowskie osobne, rzecz jasna. W Przemyślu nie odwiedzam – ale po drodze mam Łańcut i Leżajsk. Synagoga w Łańcucie zamknięta, stary cmentarz osobliwy – nie ma ani jednej macewy. Kto chce im się pokłonić – niech się kłania chodnikom i podmurówkom, progom domów czy co jeszcze zrobiono, wykorzystując kamienie.
Niesamowite doświadczyć dwóch centrów Leżajska, niespotykających się, oddzielnych. Dwóch rynków, z których jeden jest dziś parkingiem. Oglądam napisy i ogłoszenia – niezrozumiałe dla mnie. Ortodoksyjni Żydzi z pejsami i w chałatach, niosą plastikowe reklamówki, jak w filmach w Netflix. Milkną śpiewy, gdy wchodzę do ohelu. Dwa rynki, dwa leżajskie światy – choć może tak to tylko wygląda na pierwszy rzut oka. Na tablicy ogłoszeń nie widziałam nic, co by było dwujęzyczne. Ani jednego polsko-hebrajskiego napisu. Osobność. W czystej postaci.
***
Jestem w środku myślenia o winie, racjach, niesłuszności wojny, o okrucieństwie i o tym, co robi z ludźmi. O ofiarach i katach, o zbrodniach, o wyborach. Martwię się gloryfikacją narodów, nawet jeśli to narody napadnięte przez agresywnego sąsiada. Myślę o tym, jak trudno mówić o własnych winach. Niepokoję się, gdy głośniej brzmią stanowcze sądy: kto dobry, kto zły, jakim językiem wolno, jakim nie wolno mówić.
Może za wcześnie jest pisać o tym, że w Ukrainie obecnie są też bandyci. Może nie czas przyznać, że słyszę raz i drugi o rozkradanych darach i transportach pomocy humanitarnej. O szmuglu towarów. O prostytucji i HIV. Zapewne z czasem świat usłyszy o malwersacjach albo handlu ludźmi – w których obywatele Ukrainy będą grali główne role.
Może za wcześnie o tym mówić, ale może nie. Jest ryzyko, że narracja dziewiczego niesłusznie zaatakowanego narodu się utrwali i sprawi, że ten naród będzie słabszy, nieskłonny do prawdy, ślepy na własne winy, histeryczny – i to już znam z autopsji. Wiem, jak to szkodzi. Że długo się leczy.
Kończyłam szkoły w PRL. W dość młodym wieku wiedziałam o Katyniu i żołnierzach wyklętych. Ale dopiero jako dorosła osoba zaczęłam słyszeć o polskich winach, o polskich zbrodniach, o podłości, której moi ziomkowie się dopuszczali – i nie jest to ciągle temat, o którym czyta się w podręcznikach. Może jest tak, że gdy się jest ofiarą wojny, łatwo stracić ostrość widzenia i własne podłości uznać za nieistotne. Może zresztą “ostrość widzenia” na wojnie w ogóle jest niemożliwa.
Na pewno niepokoi mnie wojenne postrzeganie świata. My-oni. Dobro-zło. Trudno zakręcić z tej drogi.
Choć powstało tyle już książek i badań, nadal mówienie o polskim udziale w Holokauście wywołuje u wielu Polaków pianę na ustach. Niedawno dopiero dowiaduję się o systematycznych grabieżach i mordach na Polakach wracających z robót przymusowych w Niemczech – to były polskie zbrodnie. Dzieci z czytanki nie dowiedzą się o szabrach na Ziemiach Odzyskanych, o gwałtach na wysiedlanych z Polski Niemkach. Nigdy nie słyszałam rozmowy z dzieckiem kogoś, kto w latach 80. był w ZOMO. A przecież zomowcy mieli dzieci.
Niepokoję się, gdy dziś słucham ukraińskich dyskusji na temat nieużywania języka rosyjskiego. Czarno-białość okołowojennego dyskursu budzi mój lęk. Serce łamią słowa i doświadczenia ludzi, którzy w wojnie w Ukrainie tracą bliskich, dobytek, dorobek życia. Doświadczenia Ukraińców są potworne, niezasłużone, straszne. Oddaję wiele godzin dziennie, aby im pomóc, jak umiem.
Serce łamią jednak czasem słowa, które ci ludzie, skrzywdzeni, mówią o innych. W jakiś sposób podłość i groza Putina mnie nie zaskakuje. Nienawiść, którą on uruchamia w zwykłych ludziach, zwala z nóg.
***
Kiedy odwiedzam Wiedeń i muzeum historii współczesnej Austrii, czuję szacunek do pracy, jaka jest wkładana w mierzenie się z trudną historią i własnymi winami.
„Przez długi czas, Austria mówiła o sobie jako „pierwszej ofierze””, wyjaśnia jedna z plansz na ekspozycji (wszystkie tłumaczenia są moje), „argumentowano, że skoro Austria jako pierwsza została wcielona do Rzeszy w 1938 roku, nie mogła w ramach systemu pełnić żadnej aktywnej roli”.
„Na zewnątrz, państwo ukazywało swoich ludzi jako opozycję. W ramach Austrii, żołnierze Wehrmachtu byli traktowani jak weterani”. „Liczba zwolenników i oprawców nazistowskich w społeczeństwie austriackim była nieproporcjonalnie duża. Dziś, współudział (Austriaków) w przestępstwie nazizmu nie podlega wątpliwości”. „Wielu Austriaków było współpracownikami, świadkami i sprawcami, ale były też wśród nich ofiary i członkowie ruchu oporu”. W innym miejscu wystawy: „Few Austrians resisted”: „Niektórzy byli ofiarami. Inni aktywnie uczestniczyli w masowych zbrodniach w całej Europie. Niewielu Austriaków stawiało opór.”
Rozumiem, że praca nad szczerym i krytycznym oglądem własnej przeszłości nie jest w Austrii skończona. Wiem, że są Austriacy, którzy mają do nazizmu sentyment – są też rzecz jasna austriaccy naziści (są i polscy naziści, można dodać dla równowagi). Mimo to oglądam z uznaniem dialog w publicznej przestrzeni na ten temat. Brak mi takiego dialogu w Polsce.
Niewyobrażalny na razie jest zakres pracy, który czeka w tej sprawie Rosję i Rosjan – jeśli Rosja postanowi kiedyś, lub będzie zmuszona, zmierzyć się z prawdą.
***
Dopiero niedawno do mnie dotarło, że cmentarze w Warszawie dotykają się plecami. Ewangelicki, żydowski, karaimski, Powązki – stoją w Warszawie ramię w ramię, opierają się o siebie, wtulają, drzewa w alejach pewnie splatają się korzeniami pod spodem.
Dziękuję Agnieszko, bardzi cenne analizy. Pozdrawiam