Kawa była pierwsza

Wokół przepaście, wąwozy, owce – wynurzały się i chowały w chmurach. Shire z Tolkiena. Madera.

Zdjęcie z Madery, ale opowiem Wam o Prisztinie.

Prisztinie w 1999 roku, tuż po tym, jak skończyły się naloty NATO. NATO naleciało nad Kosowo, żeby zakończyć czystki etniczne prowadzone przez Serbów na Albańczykach, które wywołały eksodus albańskiej ludności do Macedonii, Grecji i Albanii, ale dziś nie o tym.

Dziś o tym, jak niewiarygodny, cudowny, zapierający dech w piersiach jest moment, jak zaczyna się odradzać miasto.

Gdy przyjechałam, moment wcześniej strzelano tu do ludzi, którzy ograbiali sklepy przez rozbite szyby. Prawie wszystkie sklepy miały rozbite szyby, a na nich kartki z informacją, co grozi za rabunek (nic dobrego).

Moment wcześniej ludzie porzucali dobytek, targając w walizkach to z życia, co się dało unieść. Na podmiejskich drogach walały się puste walizki, suknie, buty, lalki. W kilku przysiółkach pod miastem warzywniki stały się mogiłami – łatwiej było wykopać dół w uprawianej ziemi.

Wczoraj zaledwie bombardowano szpital, magazyn, fabrykę, czuć było jeszcze dym. Gniły tapety w zielony rzucik w domach pozbawionych dachów, po drodze na zajęte przez siły międzynarodowe lotnisko.

Dzieciaki ciekawsko wyściubiały nosy przez typowe dla Bałkanów zasieki i metalowe bramy oddzielające bezpieczne podwórka od zdolnej do wszystkiego ulicy. Podglądały opancerzone samochody NATO na ulicach. Rodzice wciągali dzieciaki za bramy i zamykali je z trzaskiem chybotliwej blachy.

Nie bardzo było z kim gadać. Ludzie przemykali się ulicami, chrzęściło szkło z rozbitych szyb, walały się części wszystkiego, tu i ówdzie otwierały się osmolone czeluście. Upiorne osiedla, gdzie w wielkim bloku mieszkało tylko kilka rodzin. Trzeba było dotrzeć do domu przed zmrokiem. Dziennikarze narzekali na brak wody w wielopiętrowym hotelu w centrum miasta. Nie było restauracji ani sklepów, nic. Co jeść?

Aż tu, któregoś dnia – kawiarnia.

Żadne tam “latte”. Czarna, mocna kawa w małych dawkach, w kawiarni sami faceci, wszyscy jak jeden mąż w czarnych skórzanych kurtkach. Są takie rośliny, o których mówi się, że są “pionierskie”. Pierwsze pojawiają się na terenie z jakichś powodów opustoszałym z innych roślin. W Prisztinie pionierska była kawa.

Drugiego dnia – nie wierzysz własnym doznaniom, ale czujesz zapach chleba. Rusza piekarnia. Dwa dni temu wojna. Dziś piekarnia. Skórka chrupiąca, wielkie bochny, bułki, zapach w całej dzielnicy i ślina w ustach.

Dzień trzeci – bazar. Na bazarze jeden samochód, który przyjechał ze wsi. Sprzedają brzoskwinie na skrzynki. No pewnie, kupujemy brzoskwinie, skrzynię brzoskwiń, zjadamy na spółkę z kolegą fotografem. Skrzynki rozchodzą się momentalnie, znikają w pustych klatkach bloków, za blachami bram domów. Pożeramy pierwsze brzoskwinie od razu, sok cieknie po palcach, po łokciach, nikt nie ogarnia ceny brzoskwiń, drogo to czy tanio – są po prostu, soczyste, słodkie szczęście na skrzynki.

A potem już poszło… dziewczyny na ulice, pełen makijaż. Chłopcy w osobnych grupkach (kurtki skórzane obowiązkowe). Burek, kebab, kawa, hektolitry kawy wypijane w kawiarenkach przez facetów, bo kobietom nie przystoi. Jajka na bazarze, zapach chleba codziennie, stragan z damskimi rajstopami – zwykłe miejskie życie, które powstało z martwych w trzy-cztery dni.

W tydzień miasto weszło na pełne obroty, a ludzie wyszli na ulice żarłoczni codzienności. Życie zawładnęło miastem w moment. Wchodziło w uliczki wraz z wymianą szyb w sklepowych witrynach, zapachem tłustego burka, perfumami elegantek. Gdy wyjeżdżałam po może dwutygodniowej obecności, po pustce pierwszych dni nie pozostał ślad.

Wpadł mi ostatnio w oko włoski kucharz Massimo Bottura, który powiedział (o gotowaniu): “Always leave some space for the unexpected”, w wolnym tłumaczeniu “zawsze zostaw trochę przestrzeni na to, co niespodziewane”…

Cóż, dziś mamy wielkie pole do popisu przyjmując, co w życiu niespodziewane. Nowe niespodziewane zdarza się co dzień. Niech ilustracją do tej myśli będzie dzisiejsze zdjęcie – to fotka z Madery, gdzie spędziliśmy z rodziną niezwykłe popołudnie w chmurach. Siedzieliśmy pod korkowym dębem. Chmury odsłaniały i zasłaniały coraz to nowe elementy otaczającej nas rzeczywistości. Wynurzały się kaniony, rodzina z psem, stromy klif czy wielkie dęby – po czym nikły w innej chmurze.

Świat jest piękny. W ludziach jest pełno dobra. Dni przychodzą i odchodzą, a życie jest silniejsze, niż śmierć. I co z tego, że ktoś mi powie, że to naiwne?

PS. Bardzo żałuję, że nie mam z wyjazdu do Kosowa zdjęć. Oddałam wszystkie rolki (wtedy rolki były) chłopakom z działu fotografii dziennika “Życie”, który mnie do Kosowa wysłał. Gazeta wykorzystała je potem do przygotowania wystawy. Widziałam w Kosowie straszne rzeczy. Nie chciałam mieć wtedy tych rolek w domu. Jeśli ktoś je cudem jeszcze ma, niech odda 😉

Śledź mój blog

Loading

Jeden komentarz

  1. Piekna historia. Fotografujesz słowami. Co przeżyłaś, to Twoje i nikt Ci tego nie odbierze. Ktos moglby Ci nie uwierzyc, ze dopiero co byla tam wojna, skoro krajobraz tak szybko sie zmienil 🙂
    To wszystko daje nadzieje rowniez nam, w obecnej sytuacji. Moze pandemia wirusa nijak sie ma do stanu wojny, ale daje jednak nadzieje na to, ze wszystko da sie przetrwac i predzej czy pozniej wszystko wroci do normy 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *