Jak ja się cieszę, że nie jestem biskupem.

Jak ja się cieszę, że nie jestem biskupem. To naprawdę ciężki kawałek chleba, jak się jest przyzwoitym człowiekiem.

Nie piszę tego z przekąsem. Nie wiem, co zrobić, żeby podzielony Kościół nie wzmagał polskich podziałów. Nie wiem, jak mówić do ludzi, którzy klękając na dzwonek w Kościele myślą skrajnie co innego. Jak dać skołowanym Polakom oparcie? Jak nie wykluczać, jak być usłyszanym? Jak po prostu głosić dobro, gdy wierni go nie chcą z całych sił?

Nie wiem jak, ale nie mam kompleksów z tego powodu – polscy biskupi też nie wiedzą.

Prymas Polski Wojciech Polak zadziwił mnie parę dni temu, gdy wyznał, że za każdy swój głos w sprawie migrantów spotyka go fala hejtu. Że jest wyzywany jako zdrajca narodu i zdrajca chrześcijaństwa.  

Siedzieliśmy ramię w ramię na konferencji w Katolickiej Agencji Informacyjnej.  Cała ta konferencja to ciąg zdziwień, wszystko pod okiem kamer, więc nie zdradzam sekretów.

Też słyszę, że pomoc migrantom to efekt mojej naiwności, głupoty i braku geopolitycznej orientacji. Nie wiedziałam jednak, że podobne doświadczenie ma Prymas Polski, mądrzejszy, lepiej wykształcony, no i cóż, Prymas. Nie wiedziałam, że poczucie osamotnienia i hejt są udziałem kilku polskich biskupów, którzy w dzisiejszych czasach regularnie mówią o pomocy bliźniemu – w lesie na Podlasiu. Ale sprawdziłam – i fakt. Dostają hejt, pełno hejtu. Od katolików.

Najpierw więc byłam zdziwiona. Nie myślałam o tym wcześniej.

Potem czułam się zniecierpliwiona, że Prymas Polski nie jest bardziej stanowczy. Czemu nie walnie pięścią w stół? Czemu nie wpłynie na innych hierarchów? Nie wywali niektórych z pracy? Nie odżegna się od tych, którzy nie-katolickie nauki podają w katolickich mediach? Nie rozkaże pomocy bliźniemu?

Wiem, że rola Prymasa nie jest zwierzchnia wobec pozostałych biskupów. Ale… w dzisiejszych warunkach – szkoda.

Potem zaimponował mi, gdy padło pytanie, czy nie ma dylematu: przecież przyjmowanie migrantów to młyn na wodę Łukaszenki, a pomagający wspierają przemyt ludzi. Prymas odpowiedział, że „człowiekowi w potrzebie zawsze trzeba pomóc, bez względu na okoliczności”. Powiedział, że problemy polityczne trzeba rozwiązywać, oczywiście, ale w sytuacji kryzysu humanitarnego na granicy najważniejszy jest człowiek. Prymas zapowiedział, że mimo hejtu nie zamierza zmienić w tej sprawie zdania.

Szkoda mi, że głos Prymasa Polski nie grzmi z każdej polskiej ambony. Szkoda mi, że taki spokojny. Szkoda mi, że wielu polskich biskupów, głośnych i hałaśliwych, nie ma podobnej skromności ani przekonań. Szkoda mi, że oni mają większą widownię.

Wreszcie pomyślałam, że Bóg przychodzi „w lekkim powiewie”. I może spokój Prymasa to jedyne, co on faktycznie może?

Rozmyślam o tym jeszcze. Chciałabym bardzo, żeby ten konkretny Prymas mógł jednak więcej.

Na konferencji w KAI od innego z prelegentów słyszę następnie, że trzeba szukać dobra wszędzie, także w ludziach, którzy tak postrzegają patriotyzm, że biegną bronić polskich granic. Z kontekstu rozmowy wynikało, że mówimy o narodowcach.

Zatkało mnie.

Może nie powinno. Moja wiara mówi, że nie można nigdy nikogo skreślić. Że trzeba piętnować zachowania, a nie delikwenta. Wybaczać siedemdziesiąt siedem razy. Znam księdza, który towarzyszy księżom alkoholikom. Czasem jest jedyną osobą, która jeszcze ma do nich cierpliwość. Widzę w tym wartość.

Koncepcja towarzyszenia komuś, kto głosi nienawiść i przemoc, to jest jednak trudna sprawa. Mam z tym problem. Może ma sens, gdy się samemu zachowa wewnętrzny kompas. Ale czy mają go księża, którzy błogosławią marsze narodowców? Nie wiem.

Znam katolickie grupy (od lewej do prawej), które zbierają kurtki, wożą pomoc do lasu, gotują zupy, przygotowują mieszkania dla tych, którzy dostaną w Polsce status uchodźcy, nawet – co mnie zachwyciło ostatnio – w wolnym czasie od ratowania ludzi chodzą po lesie na Podlasiu i zbierają śmieci, które zostały po opuszczonych obozowiskach. Część z tych osób mówi o tym, że trzeba coś robić dobrego „mimo biskupów”. Chcą realizować swoją wiarę na własną rękę – wbrew strukturze czy właśnie mimo niej – bo nie widzą, żeby dało się inaczej.

Instytucjonalny Kościół nie zauważył, że stał się przeszkodą dla wielu ludzi, którzy szukają Boga (drugi raz w krótkim czasie – ostatnio przy okazji rozmów o pedofilii – gdzie lekcja pozostaje nieodrobiona).

Instytucjonalny Kościół, zdaje się, zwyczajnie ma cykora w świecie, który jest. Prymas mówi otwarcie, że wielu katolików tkwi w strachu. Biskupów także.

Są tacy, którzy blokują apele o pomoc uchodźcom i sprawiają, że wspólnego głosu Episkopatu Polski w sprawie sytuacji na granicy nie ma. Są kościoły, gdzie listów Prymasa wzywających do solidarności z migrantami się nie czyta. Gdzie nie ma zbiórek na Caritas i pomoc w lesie – wierni meldują o takich przypadkach, a co odważniejsi piszą protesty do proboszczów.

Są też wierni katolicy, którzy chcą się bronić przez „barbarzyńcami, którzy nie znają 10 przykazań” – przeczytałam w internecie, w litanii hejtu do Prymasa. Uważają, że wzywanie do pomocy bliźniemu to emocjonalny szantaż, a migranci to wysłannicy diabła.

Hejterzy Prymasa piszą: „abyśmy w tym zaganianiu wobec pomocy wszystkim i we wszystkim nie zatracili najważniejszej rzeczy – Jezusa Chrystusa!” Zarzucają Prymasowi, że atakuje chrześcijańską tradycję. Że jest zdrajcą dziedzictwa, albo piątą kolumną Łukaszenki. Piszą, że Jan Paweł II w grobie się przewraca, jak go słucha.

Traf chciał, poznałam naukę Jana Pawła II o migrantach.

„Chrześcijanie winni przede wszystkim usłyszeć wołanie o pomoc tak licznych migrantów i uchodźców, ale winni też przyczyniać się aktywnie do tworzenia nowych perspektyw, które pozwolą żywić nadzieję na powstanie społeczeństwa bardziej otwartego i solidarnego”, głosił JPII w Orędziu na Światowy Dzień Migranta i Uchodźcy w 2005 r.

Spora część biskupów i wiernych w Polsce nie chce wcale tworzyć społeczeństwa otwartego i solidarnego. Nie chce nowych perspektyw. Chcą, żeby wszystko było, jak zwykle.

„Zadaniem (chrześcijan) jest dostrzeganie obecności Boga w dziejach, nawet wówczas, gdy wszystko wydaje się jeszcze spowite mrokiem”, pisał JP II w Orędziu.

Świat jest skomplikowany i wiele rzeczy wydaje się „spowite mrokiem”.

Oczywiście, przede wszystkim, nawet Prymas Polski nie wie, czy Bóg jest. Ani ja nie wiem. Ani Papież Franciszek, który dziś krytykuje Europę, że ślamazarnie rozwiązuje migracyjne problemy. O to chodzi z religiami. Jakby było wiadomo, nie byłoby sensu wierzyć – nie byłoby dogmatów, byłyby fakty. Sama istota wiary jest przecież „spowita mrokiem”.

Ufając generalnie w to, że dobro jest silniejsze niż zło, a miłość ma większą moc niż nienawiść, myślę sobie, jak dziwny jest świat „spowity mrokiem”. Jakie dziwne to bezdroże, gdzie wszyscy po omacku obmacują rzeczywistość i starają się zgadnąć, co dobre. Jak różnie to widzą księża i biskupi.

Jak na moje macanie, złe jest zostawiać ludzi w lesie głodnych i zmarzniętych. Złe jest rzucać kobietą w ciąży nad drutem kolczastym, aż wypada z niej i umiera dziecko. Złe jest rozdzielać w lesie rodziny.

Zły jest internetowy hejt.

Złe jest wybić komuś szyby w samochodzie, bo ma inny światopogląd. Złe jest spychać do rowu samochód, którym jadą aktywiści (tak samo złe by było, gdyby aktywiści spychali do rowu auto wojsk terytorialnych, ale nie robią tego).

Złe jest zostawić człowieka w lesie w skarpetkach rekwirując mu buty. Złe jest mówić o ludziach „śmieci”, „odpad ludzki”, „pasożyty”, „niech zdychają”.

Nawet jak to mówi parafianin czy parafianka (hejt od kobiet jakoś zaskakuje mnie osobno od hejtu mężczyzn; kobiety potrafią być bardzo sprawne w hejcie). Nawet jak ma pelerynę z krzyżem i jest przepasany różańcem.

Hierarchowie mają twardy orzech do zgryzienia – usiłując zaspokoić potrzeby i gusta wiernych polski Kościół tkwi w tak gigantycznym rozkroku, że zaraz się rozpęknie.

Trzecia wypowiedź Prymasa, która mnie zaskoczyła na wspomnianej konferencji, to stwierdzenie, że nie ma wpływu na to, co ludzie w Polsce myślą. “Na Boga, to kto ma?”, pomyślałam.

Biorąc pod uwagę, że ani Pismo Święte, ani Jan Paweł II, ani obecny Papież nie kształtują dzisiejszego myślenia wielu Polaków-katolików – może to, co wzięłam za przesadną skromność, to prawda?

W sierpniu 2021 roku ponad 87 procent Polaków zadeklarowało się jako osoby wierzące, podaje CBOS. W 1992 roku wierzących było 94 procent. W grupie młodych ludzi do 30 roku życia ten spadek jest jednak trzykrotny – z ponad 60 do nieco ponad 20 procent. Wiernych jest więc coraz mniej. Ale jednak sporo.

Ciekawi mnie ta religijność, bo nadal nie wiadomo, co ludzie myślą. Badanie Human Values Project z 2009 roku wykazało, że 30 procent Polaków wierzy w reinkarnację. Co piąty wierzący w Polsce nie wierzy w Sąd Ostateczny, a co dziesiąty w życie pozagrobowe. Nieco ponad 10 procent katolików nie wierzy, że Jezus był postacią historyczną (to szczególnie ciekawe, bo sporo niewierzących to wręcz wie). Co więc myślą ludzie, którzy dziś siedzą w kościelnych ławkach? Bóg raczy wiedzieć.

W tym kontekście może w rozmowie z katolikami nie należy przywiązywać się do nauki Kościoła? Bo akurat mamy do czynienia z tym wierzącym, co nie wierzy? To by sporo wyjaśniało.

Ciekawi mnie to wszystko, bo religia kształtuje moje poczucie solidarności z innymi ludźmi. Nie mogę się nadziwić, ze te same teksty i przypowieści czytam jak instrukcję pomocy, a ktoś inny – powód do wybijania komuś szyb w samochodzie, albo i zębów. Dziwię się, ale takie są fakty.

Rozmawiam z ludźmi na te tematy. Mówią, że odchodzą, bo nie mogą już znieść Kościoła, jaki widzą, jakiego doświadczają – Kościoła, który głosi niechęć: do migrantów, do innych wiernych, do ludzi innych wyznań czy innych narodowości. Nie ma w nim powietrza do oddychania. Nie ma zaufania. Nie lubi się tam ludzi. W rezultacie, paradoksalnie, część osób dystansuje się od Kościoła z przywiązania do przykazań.

(I tak, oczywiście, pełno jest katolików dobrych i szlachetnych. Biskupi tacy też są.)

To zastanawiające, jak brak jednoznacznej, głośnej, stanowczej katolickiej nauki o miłosierdziu i pomocy bliźniemu w dzisiejszych czasach doskwiera niewierzącym. Jak irytują się, ze jej nie ma. Oczekują jej, chcą. Cieszą się na widok plakatów na Podlasiu “Byłem przybyszem, a przyjęliście mnie”, które, jak mniemam, powiesili ludzie wierzący.

Niesamowite, że choć wcale nie chcą i odżegnują się od tego, Bóg jest w nich – w agnostykach, sceptykach, wątpiących i zbuntowanych.

[EDIT] Poprawiam. Jedna osoba niewierząca zaprotestowała na ten tok myślenia. Niech będzie tak: Gdy na nich patrzę, myślę, że Bóg jest w nich. Nie odbierając nikomu autonomii ani nie traktując paternalistycznie. Nie podważając sprawstwa i siły płynącej dla niewierzących z innych źródeł – z nich samych? Ich własnej siły, własnego systemu wartości, serca, umysłu. Z szacunkiem dla ich wyborów i przekonań. Z akceptacją, że widzą świat inaczej i nie czują się niczyim narzędziem, a już na pewno nie boskim.

Mam sporo niewierzących znajomych, którzy pomagają uchodźcom, wiem, że myślą inaczej – ale moim zdaniem są boscy, w dosłownym znaczeniu.

Bo przecież, jeśli Bóg jest, spotykają Go ci na wpół przytomni, mokrzy, głodni i poranieni ludzie, którzy trafią na niewierzących aktywistów z zielonymi włosami i kolczykami w nosie, w lesie na Podlasiu. Znajdują Boga, tak to widzę, przerażone dzieci, które aktywistka bierze na kolana i bawi się z nimi nadmuchaną gumową rękawiczką, która udaje balonik.

Opatula Bóg (tak myślę) rękami anarchistów i niepokornych ludzi wszelkiej maści dygocących z gorączki i wychłodzenia chłopaków w koce termiczne. Zakłada suche skarpety na wpół przytomnym ludziom rękami lokalnych mieszkańców, którzy wcale nie zaglądają do „kościółka”. Ich rękami migrantów przytula, gładzi, pociesza. Ich rękami wynosi dzieci z lasu.

Dla ludzi w lesie Bóg jest w dziewczynie, która ściąga z siebie leginsy, żeby ubrać kogoś, kto nic nie ma. Jest w tych, co gotują zupy i tych, co opatrują rany. Jest Bóg w strażnikach granicznych, nie umiem powiedzieć jak nielicznych, którzy w obecnej sytuacji dzielą się z migrantami butami, robią im zakupy – czy kupią bilet do Warszawy, bo i tak bywa. Oczywiście, jest wśród pomagaczy sporo ludzi wierzących – ale wygląda na to, Bogu wszystko jedno, czyimi rękoma się wysługuje. Tak przynajmniej myślę.

A jeśli Boga nie ma, co wielu pomagaczy myśli i mnie pewnie wykpi za ten tekst, to tam w lesie ludzie różnych wyznań spotykają Miłość. Troskę, Człowieczeństwo, Dobro. Najlepsze, co człowiek ma do dania.

Pisałam już, że jeden ze zmarłych na Podlasiu migrantów miał na imię Jezus?

Śledź mój blog

Loading

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *