Od dwóch tygodni od rana do wieczora słucham różnych ludzi, którzy mówią o uchodźcach i sytuacji na polsko-białoruskiej granicy. Byłam tam na początku tygodnia. Rozmawiałam z ludźmi. Razem z innymi działaczami szukam rozwiązań. Czytam media, czytam komentarze ludzi do moich postów. Panuje zamęt. Rośnie poziom emocji i czekam, niestety, aż komuś puszczą nerwy.
Docierają do mnie też oczywiście różne bzdurne treści, szczególnie w sieci. Staram się nie słuchać tego, co mówią politycy – nie wiem, za co im płacimy, w końcu powinni rozwiązywać problemy?
Potrzebuję zebrać myśli. Więc po kolei.
Kryzys
Codziennie ludzie przekraczają bez dokumentów białorusko-polską granicę. Po kilka osób, albo w większych grupkach. Mieszkańcy przygranicznych miejscowości nie są tym zdziwieni. Bardzo wielu z nich mówi, że tak po prostu jest i było od dawna. Ktoś spotyka migrantów w sklepie, ktoś w kościele, ktoś w kukurydzy, a ktoś – gdy idzie na grzyby. Jedni dzwonią wtedy po Straż Graniczną, inni nie dzwonią. To nieprawda, że wszyscy lokalni mieszkańcy są przerażeni sytuacją. Dla wielu to jest NOR-MAL-KA. Tak, obawiają się rosnącej skali zjawiska. Bardziej nie bardzo im się tylu w okolicy dziennikarzy, polityków, aktywistów i mediów. Tak, myślą o tym, co by było, gdyby migrantów były tysiące. Ale póki co – nie ma.
Na przykład, w piątek 27 sierpnia, Straż Graniczna informuje, że zatrzymała 30 osób podczas nielegalnego przekraczania granicy. Trzy dni temu, komunikat mówi o 59 osobach. Wcześniej – 138. To jest istotny wzrost w stosunku do ubiegłego roku – w całym 2020 roku zatrzymano 2238 osób podczas przekraczania granicy bez potrzebnych dokumentów (to daje nieco ponad 6 osób dziennie). Ale kryzys? Serio?
I to mówi się w kraju, który nie uważał, żeby było zasadne pomóc i przyjąć ludzi z Grecji, która w 2015 roku przyjęła niemal 900 tysięcy ludzi? I prawie 200 tys. w kolejnym?
Obecna sytuacja jest nowa, ma ważne polityczne tło i jest skomplikowana. Przepychanka z Łukaszenką jest wyzwaniem. Ale „wojna”? To jest sytuacja, w którym normalnie zarządzane państwo powinno sprawnie sobie poradzić. Państwa potrafią robić takie rzeczy. Polska ma ponad 14800 „pograniczników”. Z technicznego punktu widzenia są w stanie zgodnie z prawem zareagować na pojawienie się stu osób dziennie. Ba, dwustu i pięciuset!
Narracja kryzysowa uprawiana przez państwo w kontekście grupy 32 osób w Usnarzu Górnym, która od dwóch tygodni jest przetrzymywana na mokrej łące, a ludzie sikają już krwią, jest trudno zrozumiała, gdy sami samolotami sprowadziliśmy już ponad 700 osób prosto z Kabulu. Każdy z nich od razu dostał dach nad głową. Czyli da się?
Te 32 osoby w Usnarzu są w kryzysie. Słabną i zdrowie im nawala. Według relacji pozarządowych jest w tej grupie „starsza pani”, w wieku lat 54. Obruszam się na „starszą panią” bo sama mam 51, ale dostaję gorączki gdy zmoknę w lesie na grzybach. Nie wyobrażam sobie mieszkania na tej łące dwa tygodnie, w ulewach, w nocy, gdy dwa toi-toi przywiezione tydzień temu służą tylko funkcjonariuszom. Jakieś kobiety dostały w tym czasie okres. Ktoś ma rozwolnienie. Komuś nerwy może puszczają, tkwią w jednym miejscu z obcymi sobie ludźmi bez odrobiny intymności – jak tak można?
Potrzebny jest przemyślany plan i mądre, sprawne działania – adekwatne do sytuacji. Potrzebne są działania dyplomatyczne, korzystanie z informacji wywiadu i przygotowywanie się z wyprzedzeniem na wyzwania, które się zbliżają (migranci na polskiej granicy po doświadczeniach Litwy nie byli przecież dla polskiego rządu niespodzianką). To jest możliwe. Takie rzeczy dzieją się w innych krajach. Ba! W Polsce robiliśmy takie rzeczy, nie raz. Mierzyliśmy się z obecnością uchodźców jeszcze w latach 80., gdy cukier był na kartki, a ocet na półkach.
Na granicy
Trzeba być człowiekiem nieposzlakowanej opinii, niekaranym i co najmniej średnio wykształconym, żeby dostać pracę w Straży Granicznej. Wiem, bo akurat na czerwono miga ogłoszenie rekrutacyjne na stronie internetowej SG.
Wiem też przypadkiem, że zgodnie z przepisami trzeba być człowiekiem prawego charakteru, aby wnioskować o obywatelstwo Nigerii. Ale wiadomo, jak to w życiu jest.
Widzę nagrania, na których strażnicy wloką czarnego chłopaka. Widzę brutalność i chamstwo. Słyszę nagranie kogoś, kto skarży się, że strażnik go uderzył i rozbił mu telefon. Widziałam na własne oczy, jak traktowani są ludzie w Usnarzu Górnym (ci, którzy od dwóch tygodni siedzą tam na łące, na polsko-białoruskiej granicy, otoczeni z obu stron). Widzę doniesienia o różnych incydentach, w których strażnicy zachowują się karygodnie i sprzecznie z przepisami.
Tak się jednak składa, że poznałam w życiu kilku strażników. Pamiętam dumę, gdy w 2000 czy 2001 roku towarzyszyłam delegacji tureckich strażników granicznych w wizycie studyjnej w Polsce. Spotkali się z profesjonalizmem, ale też ludzkim, serdecznym przyjęciem polskich strażników.
Strażnicy graniczni są ulepieni z tej samej gliny, co aktywiści albo dziennikarze, politycy czy krawcowe. Część pracuje w straży, bo to jedyne dostępne dla nich stabilne miejsce pracy. Po pracy chodzą na grzyby, robią konfitury z wiśni albo zbierają znaczki. Są wśród nich ludzie serdeczni i oschli. Mili i niemili. Głupi i mądrzy. Jak wszędzie.
Co mnie martwi, to sposób wykorzystania tych służb przez nasze państwo. Dawanie przyzwolenia na przemoc. Nie wyciąganie służbowych konsekwencji za takie zachowanie – które w każdych służbach się zdarza i są na to przewidziane paragrafy. Martwi mnie dawanie zgody na działania bezprawne – odwożenie osób bez dokumentów z powrotem na granicę jest działaniem bezprawnym. Powinni trafić do specjalnych ośrodków, są związane z tym konkretne procedury.
Słyszę od aktywistów, że do straży nie mają już zaufania. Oczekują, że ta straż będzie przepisy łamać – bo są świadkami takich zachowań. Od 1989 roku nasze państwo wydało kupę pieniędzy, żeby zmienić wizerunek osoby w mundurze. Żeby policjant i strażnik, którzy w PRL mieli słabą reputację, to byli ludzie, na których wsparcie i solidność można liczyć. Idą z dymem te pieniądze.
Kto ma porządny i silny charakter – i tak będzie w Straży dobrym człowiekiem. A reszta? Człowiek bardzo szybko przyzwyczaja się do samowoli. Sposób zarządzania sytuacją niszczy morale tej służby. Mieszkańcy wokół Krynek patrzą z niepokojem na to, jak zachowują się niektórzy strażnicy – bo przecież strażnicy to są sąsiedzi, ojcowie, bracia.
Jeśli wskutek decyzji polityków ktoś na tej granicy w końcu umrze, czego wiele osób wydaje się wręcz spodziewać, to jakiś strażnik graniczny za to odpowie karnie –będzie odpowiedzialny za przykład za nieumyślne spowodowanie śmierci podczas służby. „A to dobry chłopak jest”, słyszę.
Czy leci z nami pilot?
Patrzę, co się dzieje w Usnarzu.
Zastanawiam się, jak w naszym państwie podejmowane są decyzje. Gdzie jest pilot? Gdzie jest rozum? Martwi mnie, że brak jest w tym samolocie, w jakim żyjemy, podstawowych elementów. On się sypie. Nic nie działa.
Co innego mam myśleć?
32 osoby od dwóch tygodni koczują na mokrej łące. Są coraz bardziej zmęczeni, wyziębieni, mokrzy, potrzebują lekarza. Delegacja (nowego) Rzecznika Praw Obywatelskich stwierdziła, że ich sytuacja nosi znamiona nieludzkiego i okrutnego traktowania i napisała to w raporcie. I co? I nic. Mechanizm zapobiegania torturom i nieludzkiemu traktowaniu nie ma w Usnarzu mocy sprawczej.
Byli w Usnarzu różni politycy. Cały czas są media i organizacje społeczne.
Nic z tego jednak dla migrantów nie wynika. Nieskuteczni są politycy, posłowie i póki co – działacze. Organizacje społeczne patrzą jednak, co się dzieje i robią wszystko, żeby tych 32 ludzi nie straciło zmysłów. Dziś ekipa działaczy rzuciła się nawet na druty, usiłując zrobić w nich przejście – oczywiście będą sprawy karne. Aktywistom też brak już jednak pomysłów.
PCK zabiega, żeby dostarczyć pomoc – nie dostaje zgody. Rząd bierze za to logo PCK i sam organizuje transport humanitarny z tym logiem. Wysyła do Białorusi. Białoruś nie przyjmuje pomocy, a PCK protestuje, że logo jest wykorzystane bezprawnie.
Nie działa więc PCK.
Kościół, w postaci Komisji Episkopatu Polski ds. migracji i pielgrzymek, a także w postaci Prymasa, wzywa do ludzkiego traktowania migrantów. Katolicka prasa bardzo oszczędnie cytuje te wezwania, ale na pograniczu list Komisji zauważono z wdzięcznością i uwagą. Ludzie słuchali słów biskupa Krzysztofa Zadarki: „Obojętność nie jest postawą autentycznie chrześcijańską. Rozpalajmy w sobie wyobraźnię miłosierdzia, która pozwoli włączyć się w pomoc tym, którzy jej potrzebują (…). Ludzi dobrej woli – niezależnie od wyznania – prosimy o solidarność z przybywającymi do nas uciekinierami wojennymi, osobami prześladowanymi czy cierpiącymi niedostatek.”
W wielu wsiach wokół Usnarza ktoś powiesił napisy „Gość w dom, Bóg w dom”.
Różni księża apelują o pomoc migrantom – za co dostają od pobożnych katolików niezły wycisk, bez przebierania w słowach.
Ale w Warszawie, na Wiejskiej, na Żoliborzu, czy gdziekolwiek ktoś coś może – nic. Nie rozpaliła się widać wyobraźnia. Nasza władza głos Kościoła lekceważy. Może Kościół wyciągnie z tego wreszcie wnioski.
Komisja Europejska wzywa Polskę do natychmiastowego dostarczenia ludziom w Usnarzu wody, żywności i pomocy medycznej.
Nic.
Hmm. Polityczki rządzącego obozu wykrzykują w mediach, że Polska broni europejskiej granicy. Pierwszy raz od dawna słyszę, że Unia Polskę obchodzi i może to dobry znak? Może ktoś pojmie wreszcie, że Unia to jakby rodzina? I że nie da się do końca życia być w tej rodzinie histerycznym nastolatkiem?
Dziennikarze wypatrzyli niedawno, że migranci w Usnarzu jedzą białoruskie jedzenie. Ma to niby świadczyć o tym, że są przysłani przez Białoruś. Wiadomo, że są przysłani, od samego początku.
Myślę sobie, o czym to jeszcze świadczy. Może dlatego jedzą to białoruskie, bo Łukaszenka ma żonę? Dziwna wprawdzie jest ich relacja, ale może kochankę, która podszeptuje, że ludzie na granicy to jednak ludzie i muszą jeść i pić?
Żony i Kochanki polskich polityków – ruszcie się! W Was ostatnia nadzieja.
Jest dobro, dużo.
Niesamowita jest za to odpowiedź zwykłych ludzi na ewakuację ludzi z Afganistanu. U nas w Fundacji Polskie Forum Migracyjne dobre chęci napierają drzwiami i oknami. Widzę w całej Polsce inicjatywy pomocy – zbierania ubrań, jedzenia, artykułów higienicznych, oferty wożenia tej pomocy na drugi koniec Polski. Jest moc!
Lokalne stowarzyszenia, Panie i Panowie wójtowie i sołtysowie, nieformalne grupy i pojedyncze osoby. Harcerze i anarchiści – aż trudna do zarządzenia i uporządkowania jest gotowość ludzi do pomocy.
Jak to jest, że wszędzie w Polsce zrozumienie dla głodnych i spragnionych, nieobutych, nieubranych, wywiezionych w szalonym tempie na drugi kontynent jest wręcz powszechne – a na szczytach władzy – nie?
Poruszająca jest życzliwość ludzi w samym Usnarzu i okolicy. Ludzi, którzy zanim straż odgrodziła migrantów kordonem przynosili garnki z gorącym jedzeniem. Gotowanie dla migrantów, częstowanie wodą – to były powszechne gesty gościnności. Element zwykłego dnia. Ludzie noszą jedzenie do lasu, na pola kukurydzy.
„Widzę, kilku chłopaków śniadych zajrzało do kościoła. Spokojnie weszli, pobyli, poszli. Ja kablem nie jestem, nie będę na nich donosił”, słyszę na przykład.
„Moja matka się przelękła, że migranci jajka jej z kurnika wybiorą. A ja mówię: przyprowadzaj ich, jeszcze im na ciepło jajecznicę usmażę”, słyszę.
Masa ludzi w Polsce to są dobrzy ludzie, którzy mają naturalny odruch niesienia pomocy innym w potrzebie.
Słyszę też jednak, że się boją. Że wolą to jedzenie gotować i nosić do lasu bez świadków. Że media wyjadą, a oni zostaną z sąsiadem-nacjonalistą, a przecież jakoś żyć trzeba.
Nie mogę nie myśleć o Polakach rozstrzelanych w czasie wojny za pomoc Żydom, bo sąsiad doniósł.
Co z nami będzie?
Spotykają się w ośrodkach dla uchodźców migranci i migranci. Czeczenki, które czekają na ochronę od wielu miesięcy patrzą na Afganki, do których przychodzą hojne paczki.
Czeczeńskie, białoruskie, ukraińskie dzieci obawiają się, jak im się będzie wiodło w ośrodku i w szkole, gdy przybędą afgańskie dzieci.
Aktywiści i pracownicy starają się, żeby wszystkich traktować tak samo, ale dla ludzi w ośrodkach to też jest nowa sytuacja.
Za chwilę część afgańskich rodzin wyjedzie. Będzie tak z całą pewnością. Część z tych, których ewakuowaliśmy w porozumieniu z innymi państwami już wyjechała do tych państw. Część bez uzgodnień ruszy szukać przyszłości gdzie indziej – i niech to nie budzi w nas goryczy. To nie jest kwestia niewdzięczności. Część ludzi ma już na Zachodzie krewnych czy znajomych, część ma w głowie obraz Zachodu jako miodem płynącej krainy, a część wyjedzie, bo uzna, że w Polsce sobie nie poradzi, nie znajdzie pracy.
Spodziewam się, że będą różne problemy. Z tym, co Afgańczycy myślą o prawach Afganek. Z tym, jakie ktoś będzie miał oczekiwania wobec Polaków i że jest roszczeniowy. Pojawią się dyskusje, że dzieci afgańskie nie używają papieru toaletowego (bo wody używają), albo o tym, kto kiedy ma mieć zakrytą głowę. Ktoś założy knajpę bez zezwolenia albo będzie jeździł niezarejestrowanym samochodem. Będzie milion różnych spraw i trudnych sytuacji – zanim ludzie nauczą się, jak działa ten kraj.
Tylko część ludzi postanowi ostatecznie zamieszkać w Polsce i zacznie poszukiwania pracy, pierwsze zakupy w sklepach, poszukiwanie przedszkola i wysłanie dzieci do szkoły. To będzie trudne i trzeba będzie włożyć w te sprawy wysiłek. I Afgańczycy i Afganki będą go musieli wkładać, i my wszyscy.
Ale jak się rzeczywiście przyłożymy, za jakiś czas będziemy wszyscy mądrzejsi. Może będziemy mieli piękny wybór afgańskich dywanów? Więcej knajp z dobrym jedzeniem? Może będziemy bardziej kreatywni, a zróżnicowani kulturowo studenci polskich uczelni będą zdobywać więcej nagród? Jakieś afgańskie dziecko zostanie inżynierem, a inne biolożką? Gdzieś nie zamkną szkoły z powodu braku uczniów? Gdzieś do lekarza będzie mniejsza kolejka, gdy afgańska ekipa nostryfikuje dyplomy?
Co, co przyjeżdżają, to są ludzie. Ależ banał.
Nie wszyscy są super fajni, nie wszyscy są studentami i lekarzami (w ewakuowanej populacji obu grup jest sporo) – podobnie jak my nie jesteśmy.
Kluczem do sukcesu będzie rozmowa, spotkanie, gotowość do tego spotkania, sposób, w jaki mówimy i myślimy o sobie nawzajem. Żeby wszystko się udało, język musi się zmienić.
„Podsycanie niechęci i wrogości względem znajdujących się w dramatycznym położeniu przybyszów jest działaniem niegodziwym”, pisze biskup Zadarko w swoim liście. „Antyuchodźcze czy antyimigracyjne narracje mają wpływ na życie konkretnych osób. Są one także rujnujące dla prób odpowiedzialnego, wspólnotowego namysłu nad możliwościami odpowiedzi na złożone problemy migracyjne.”
Afgańczycy póki co zmobilizowali ludzi do wspaniałego wspólnego działania i niesienia pomocy. Kto wie, może skłonią nas do czegoś więcej? Żeby naprawdę rozmawiać? Wymieniać poglądy? Może skłoni do “wspólnotowego namysłu”?
Oby.
Póki co zachęcam każdego, na własnym odcinku, aby nie być niegodziwym. Wystarczy się zatrzymać i zebrać myśli. Niektóre rzeczy naprawdę są proste. Głodnego nakarmić. Spragnionego napoić.
fot. Robert Łukaszewicz
Bardzo dziękuję Robertowi za możliwość wykorzystania zdjęcia.
Dziękuję za tą opinię. Lepiej zrozumiałem dramat ludzi uwięzionych na granicy
Ten realizm opisu losu uchodźców i naszej odpowiedzialności poraża. Dzięki Agnieszko za wnikliwość i poruszanie sumień…
Pod wpływem Twojej relacji wiersz mi wyplynął:” Droga do raju”. Przejmująca wilgoć obniża temperaturę wgryza się boleśnie w zakamarki letnich ubrań rozgaszcza się
w nich na stałe wiatr i przymrozek kąsają boleśnie skórę rozmiękczone paznokcie straszą zadziorami palce kostnieją niemiłosiernie sztywnieją stopy dookoła ciemny mokry las i wrogie spojrzenia ” Gość w dom, Bóg w dom” powitanie zasiekami z drutu kolczastego
głód śmierć wojna z bezbronnymi przerażenie
w piekle przynajmniej jest ciepłej
Jola
Tąporowska