![](https://agnieszka-kosowicz.com/wp-content/uploads/2020/06/dsc04027.jpg?w=1024)
Dowiedziałam się, że jestem biała, gdy pojechałam do Afryki. Dopiero jak siedziałam w rozklekotanym autobusie i byłam jedyna taka. Gdy mój kolor skóry świecił w ciemności po zachodzie słońca i tylko mnie w całej wsi było widać – wszyscy inni nikli w mroku.
Trochę już świata zjeździłam, zanim w 1998 roku pojechałam do Stanów na dziennikarski staż. Pisałam o polskiej pielgrzymce z Chicago do Merrillville, o Amiszach, o pierwszym modelu samochodu Forda, nawet o meczu rugby. A któregoś dnia redakcja wysłała mnie na protest dotyczący praw człowieka.
To było zanim zajęłam się migracjami. Prawa człowieka to były dla mnie „Solidarność”, górnicy z kopalni Wujek, Helsińska Fundacja, protesty polityczne, wolne wybory.
Poszłam na protest. Byłam najniższa. Tłum czarnoskórych facetów. Złote łańcuchy, koszulki bez rękawów, patrzyli przed siebie bez uśmiechu, zagadywałam to tu, to tam, nikt mi nie odpowiadał, patrzyli bez słowa nad moją głową. Nie mogłam się nawet dowiedzieć, po co ten wiec. Czy coś się stało? Co? Czego ci ludzie chcą?
W końcu przedzierając się między facetami i wywołując grymasy na twarzach trafiłam na gościa, który odpowiedział spojrzeniem na moje spojrzenie. Okazało się, rzecznik prasowy imprezy.
Dowiedziałam się, że to protest więźniów, byłych więźniów i braci więźniów. Protestowali przeciw warunkom w więzieniach. Prawa człowieka na tym wiecu to były bezpodstawne areszty, długie czekanie na proces, brak dostępu do prawnika, przemoc ze strony strażników, poczucie bezsilności i tego, że państwo cię nie obroni.
– Ty też jesteś więźniem? – pytam rzecznika.
– Byłym.
– Za co siedziałeś?
– Za morderstwo.
Było nie pytać.
Rozmawialiśmy o tym, że czarnoskórego zawsze mogą zatrzymać. O trudnych warunkach w więzieniach, braku perspektyw po wyjściu, braku perspektyw dla tych, którzy jeszcze nie siedzieli. Ludziach, którzy wychowują się w bezrobotnych rodzinach od pokoleń. O tym, jak miejsce zamieszkania ogranicza życiowe szanse. O tym, jakie kuszące dla młodych bezrobotnych chłopaków są narkotyki i przemoc. Nawet nie kuszące – jak są jedyną opcją w ich zasięgu wzroku.
Tę rozmowę prowadziliśmy 18 lat temu. To było 34 lata po wprowadzeniu pierwszych przepisów o równości ludzi różnych ras (Civil Rights Act, 1964. Rok później przyjęto Voting Rights Act. Następnie Fair Housing Act). 133 lata po zniesieniu niewolnictwa (13. poprawka do amerykańskiej konstytucji).
Wysłali ze mną czarnoskórego fotografa. Patrzył na mnie z niechęcią. W końcu złapał mnie za rękę i wywlókł z tego tłumu, kazał się wynosić.
Rzecznik dzwonił potem i dopytywał o tekst, który nigdy nie powstał. Nikt z wiecu nie chciał ze mną gadać. Co to za tekst, spisany z ust rzecznika prasowego?
Potem ktoś z przyjaciół zabrał mnie autem na przejażdżkę po dzielnicy, w której ktoś (zapewne burmistrz albo miejski urzędnik, zapewne biały) genialnie postanowił rozwiązać problemy czarnoskórej biednej ludności miasta – Cabrini Green. Na zdjęciu z otwarcia jednego z bloków Cabrini Green z lat 40. feta z przecinaniem wstęgi. Sami biali, panie w jasnych sukniach, panowie w garniturach.
Wcześniej dzielnicę zajmowały slumsy. Pomysł na zmianę polegał na tym, że w miejsce slumsów zbudowano wielkie, wielopiętrowe wieżowce – tylko dla czarnoskórych ubogich ludzi bez pracy. Prawda, że cudowny pomysł?
Cóż, powstały slumsy piętrowe. Świetnie się nadawały na rewiry gangów. Zmieniły się w nie praktycznie natychmiast – każdy blok miał własną ksywkę. Rzadko kto miał pracę, nikt nie miał szans na spokój. W 1998 roku jeżdżenie między blokami było niebezpieczne. Miałam mieć zamknięte okna, wycieczka była bez przystanków, bez zwalniania, bez zdjęć.
Całą dzielnicę wyburzono na początku XXI wieku, kilka lat po mojej wizycie. Uznano, że społeczności lepiej funkcjonują, gdy czarni i biali, zamożniejsi i biedniejsi mieszkają jednak w mieszanych dzielnicach, blisko siebie – dojście do tego wniosku zajęło Chicago ponad pół wieku (i tak się im chwali).
Odwiedziłam też w Chicago Szkołę Specjalną Montefiore, chyba przy okazji rozdania świadectw. Pamiętam tłum chłopców – tylko kilkoro białych. „I believe I can fly, I believe I can touch the sky” śpiewał na szkolnej akademii uczeń, może 10-11 latek. Szkoła kształciła dzieci, które z powodu problemów z zachowaniem wyrzucono z innych szkół.
Ekipa szkoły miała za zadanie wyszarpać te dzieciaki przestępczości. Zbudować w nich na tyle wiary w siebie, na tyle woli i chęci, żeby zdobyły zawód, zarabiały na siebie legalnie, zakładały bezpieczne rodziny. Niektórym się udawało. Szkołę zamknięto jednak całkiem niedawno, w 2016 roku, w niesmacznych okolicznościach. Teraz jest tam szkoła prywatna.
Myślę dziś sobie, czemu największa gazeta w mieście wysłała tam mnie – która o relacjach rasowych w Chicago nie miała bladego pojęcia.
Jednym z ważnych ludzi gazety był wtedy czarnoskóry redaktor Don Wycliff. Super wykształcony, wspaniały rozmówca, przeświatły człowiek, już wtedy starszy pan. Był redaktorem działu, który publikował opinie i stanowiska redakcji – jak teraz pomyślę, był jedną z może dwóch osób, z którymi w ogóle rozmawiałam w redakcji, które miały swój gabinet. Był więc ważną szychą. Nosił garnitur i krawat.
Opowiadał mi, jak z rodzicami jechał gdzieś w podróż i nie mogli się zatrzymać na stacji benzynowej, żeby dzieciak mógł się wysikać.
O tym, że przy drodze były osobne miejsca postojowe dla białych i czarnych. Miejsc dla białych było dużo, były czyste i oświetlone. Miejsc dla czarnych było mało. Za mało dla małego dziecka w podróży. Opowiadał, jak rodzice tłumaczyli mu, czemu nie mogą zatrzymać się na stacji jasnej i oświetlonej.
Nie mógł wstąpić z rodzicami na lody, nie wszędzie. Nie mógł wejść do sklepu albo do restauracji – gdy na drzwiach były napisy „tylko dla białych”. Wsiadał do osobnych autobusów, wchodził do osobnych sklepów i osobnych kin.
Starszy pan w garniturze, który pracował w jednej z najlepszych amerykańskich gazet na świetnym stanowisku opowiadał mi o dzieciństwie i miał łzy w oczach.
Dan, który pamięta czasy segregacji , musiał słuchać od swojej babci o czasach niewolnictwa (chyba, że przyjechał do USA później, w innych okolicznościach, nie spytałam). Jakie zdjęcia rodzinne mieli, i czy w ogóle?
Babcia w roli służącej białej pani?
Dziadek na polu kukurydzy?
Dziadek z pokrwawionymi plecami od razów?
Babcia nad wielką balią prania?
Zdjęcie z targu niewolników?
W 1998 roku w kinach grali akurat film „Beloved”. Straszny film o tamtych czasach. Razy na plecach i inna wymyślna przemoc. Potworne cierpienie i potworna furia.
Poznałam ludzi czarnoskórych, którzy nie zniżają się do rozmawiania z białymi. Gardzą nimi, nienawidzą ich, za dziesiątki, setki lat cierpień. Pamiętam koncert Milesa Davisa w Warszawie, na którym odwrócił się przodem do białej warszawskiej widowni dopiero w drugiej części koncertu – najpierw długi czas grał odwrócony tyłem.
Poznałam takich, którzy są ciepli i życzliwi.
Poznałam wściekłych.
Poznałam działaczy społecznych, którzy najchętniej przytuliliby świat do serca.
Oglądam teraz jak przyduszony kolanem przez białego policjanta czarnoskóry George Floyd błaga o oddech. Jak jego ciało wiotczeje. Jak w tylu miastach wybuchają protesty i zamieszki.
– Musimy to robić, żeby ktoś nas wreszcie usłyszał – mówi jeden z protestujących, o podpalaniu budynków i samochodów.
– Nie podpalajcie własnego domu – apeluje jakiś raper.
– Wróciłam do domu, zanim zrobiło się niebezpiecznie. Jest trochę pobitych szyb i splądrowanych sklepów, ale nie za dużo – relacjonuje mi wczoraj Jackie z Chicago.
52 lata po zniesieniu segregacji rasowej Ameryka ma sporo do zrobienia.
Z drugiej strony, 52 lata to nie tak dużo czasu. Dwa pokolenia niespełna.
Pierwsi niewolnicy przybyli do Ameryki w 1526 roku – niewolnictwo trwało więc niemal 340 lat. To 13-14 pokoleń. Później 133 lat segregacji rasowej – 5-6 pokoleń. Dziś wściekli są ludzie, których dziedzictwo to 20 pokoleń upokorzeń.
Ile trzeba pracy, cierpliwości, mądrości – żeby udźwignąć to dziedzictwo? Nie dać się własnej agresji?
Ile trzeba pokory, współczucia, samoświadomości, żeby być porządnym białym?
Martin Luther King, czarnoskóry pastor, lider ruchów walczących o równość rasową, laureat Nagrody Nobla, który zginął w zamachu w 1968 roku, 4 lata po zniesieniu segregacji rasowej – gdy nowe prawa dopiero wprowadzano w życie) tak mówił w 1958 roku w St. Louis:
“Musimy nauczyć się żyć razem jak bracia, jeśli nie chcemy zginąć razem jak szaleńcy.”
Jakie to aktualne.
Agnieszka, dziękuję za świetny tekst.
Dziękuję! Żałuję, że nie miałam obecnej wiedzy wtedy, gdy tam byłam! Tyle nie wiem, tyle jeszcze warto było spytać 😉 cóż, to se ne wrati 😉